ARTYKUŁY, WYWIADY

STILO: TRZY ODSŁONY ALTERNATYWNEGO ETNO
Marcin Flint, portal t-mobile-music.pl, 5.07.2013

I. Zespół

Choć Stilo istnieje już od ponad 15 lat, ma na koncie branżowe wyróżnienia, by wspomnieć tu tylko pierwszą nagrodę na festiwalu Nowa Tradycja, a do tego udało mu się zaznaczyć swoją obecność poza granicami ojczyzny, najwyraźniej nie ma szczęścia. Olbrzymia kultura grania i pozbawiona choćby jednej wpadki dyskografia z najnowszym „Venus de Stilo” na czele, nie przełożyła się jak na razie na oszałamiającą popularność i formacja wciąż pozostaje znana przede wszystkim wtajemniczonym. Zawieszenie między rockiem, jazzem, muzyką etniczną oraz kameralistyką powoduje, że artyści nigdzie tak naprawdę nie są u siebie. A organizator lubi wiedzieć, co ma napisać na plakacie.

„Raz perkusista »łomocze i pędzi«, raz »szumi, szura i szeleści«, raz gitarzysta »węgiel w nią sypie«, raz ma »w ręku zielony badylek«, raz słyszymy skrzypce jak z krakowskiego Kazimierza, raz jak
z japońskiego filmu” – pięknie, opisowo wyliczali nam kiedyś sami zainteresowani. To jednak o wiele za długo jak na doraźne promocyjne potrzeby. Próbowano zatem wymyślić stosowną nazwę, ale albo mijała się z prawdą, albo nie odpowiadała oczekiwaniom. Z używanego obecnie „alternative  etno” też nikt nie jest specjalnie zadowolony, bo zbyt wielu osobom nic nie mówi. Słuchacz nie wie, na przykład, czy będzie elektronicznie czy akustycznie.

– Chciałbym, żeby mówiono, że to po prostu muzyka – wzdycha Wojciech Stasiak, gitarzysta i lider Stilo. Uważa, że jego zespół jest przystępny dla tzw. zwykłego człowieka i tylko co poniektóre improwizacje mogłyby go wymęczyć. Co więcej, ma wrażenie, że gdyby zebrać wszystkie utwory z wyrazistymi melodiami, wyszłaby z tego niemal „popowa muzyczka”. Ale zdaniem krytyków nic tu nie jest „po prostu”. Już oficjalny debiut, „Idą czasy”, miał opinię wysmakowanego. Melodie tak, ale transowe jak u Dead Can Dance, a do tego aranżacje niczym u King Crimson. Następne w dorobku „Szukaj!” w jazzowaniu zbliża się ponoć do fusion lat 70. Kolejne „Lisboa Avenue” przemyca rzekomo ludowość w rozumieniu Beli Bartoka. Czyli układanka – złożona, najeżona kontekstami i za każdym razem składana inaczej, często z innych już elementów. Tu trzeba wspomnieć o burzliwej historii kadrowych zmian. Z powodzeniem mogłaby się bowiem stać kanwą jakiegoś mockumentary. To komedia z dawką tragedii – sporo ego, jeszcze więcej prozy życia.

Pełen artykuł czytaj tutaj.

.

.

STILO NA INHALACJACH
Aneta Markowska, dziennik „Express.olsztyn”, 19.11.2012

Olsztyński piątkowy koncert był setnym z kolei w historii zespołu. Sam zespół postawił sobie poprzeczkę dość wysoko, gdyż zagrał jedynie utwory instrumentalne. Ciężko jest utrzymać uwagę słuchaczy przez ponad godzinę, nie wspomagając się wokalem, jednak Stilo udała się ta sztuka. Mimo tego, iż muzyka brzmiała z pozoru dość monotonnie, każdy kawałek utrzymany był w innym klimacie. Zostaliśmy przeniesieni zarówno w dźwięki rodem z Portugalii, jak i w rytmy orientalne, doskonale podkręcane przez skrzypaczkę, Zuzę Kuczbajską. Wszystko doprawione delikatną nutą ludową i lekko klezmerskim, charakterystycznym brzmieniem skrzypiec. Także obaj gitarzyści, Wojtek Stasiak (gitara akustyczna) i Tomasz Żur (gitara basowa) okazali się wirtuozami swoich instrumentów.
Uwagę publiczności przykuwały również solówki na całym miksie instrumentów perkusyjnych: afro-kubańskich, brazylijskich i bliskowschodnich w wykonaniu Adama Rozenmana. Niektóre instrumenty nie były znane szerokiej publiczności, a jedynie koneserom (np. wazon). Muzycy nie postawili na spektakularny show. Liczył się słuchacz i muzyka.
Pełen artykuł znajdziesz tutaj.

.

.

MUZYCZNE INHALACJE I ZESPÓŁ STILO
Leszek Wieczorek, Bogdan Kobyliński, Muzyczne Inhalacje, 12-13.11.2012

Poniższy wywiad to absolutny rarytas, gdyż, po pierwsze, przeprowadzono go na kilka dni przed jubileuszowym setnym koncertem STILO (w olsztyńskim cyklu Muzyczne Inhalacje), a po drugie, nigdy nie ukazał się w tej formie – na jego podstawie powstał artykuł Anety Markowskiej dla dziennika „Express.olsztyn” (można go znaleźć pod linkiem: http://www.express.olsztyn.pl/artykuly/muzyczne-inhalacje-i-zespol-stilo)

Leszek Wieczorek, Bogdan Kobyliński: Powstaliście w 1997, to kawał czasu. Czy coś ważnego działo się u Was wcześniej? Szkoła, inne podejścia do muzyki?
Wojtek Stasiak:
Każde z nas miało swoją własną drogę do grania muzyki, niektórzy poprzez szkoły muzyczne, inni „tylko” życiowe. W dodatku od wspomnianego 1997 r. skład ewoluował, ludzie przychodzili, odchodzili.

Wiadomo, że w takim okresie każdy twórca ma potrzebę zmian – stylu, klimatu, czasami są to zmiany niejako wymuszone przez np. zmianę któregoś z muzyków. Jak to u Was przebiegało?
Ogólna droga STILO się nie zmienia – dążymy do grania dźwięków własnych, generujących jakieś emocje, mniej lub bardziej zahaczających z jednej strony o etno, z drugiej o akustyczny rock, z trzeciej – od czasu do czasu – o jazz i muzykę współczesną, próbując przy okazji omijać banał i tandetę. Oczywiście nie zawsze się udaje. Każdy nowy muzyk w zespole (a trochę ich już było) dorzucał do tego swoje „trzy grosze”, ciągnął zespół w którąś z wymienionych stron, ale zawsze odbywało się to w zgodzie ogólnym kursem grupy.

Czy czujecie się najlepiej w tym co aktualnie robicie, czy może któryś okres wspominacie lepiej, lepiej się w jakiejś stylistyce czuliście i macie ochotę wrócić?
Każdy okres STILO miał swoje plusy dodatnie i ujemne. Z obecnym składem od dwóch-trzech lat penetrujemy źródła STILO, rejony muzyki bardziej akustycznej, klimatycznej, mniej hałaśliwej niż kiedyś. Rejony te badamy z niekłamaną przyjemnością. Ale jak długo potrwa ta faza, kto to wie?

Zagracie u nas setny koncert. Będzie najlepszy? Macie w głowach wspomnienia z jakiegoś koncertu, na którym „buty spadały”?
Czy będzie najlepszy, nie wiemy. Ważne, żeby był pozytywnie zapamiętany przez nas i publiczność, czyli taki, w którym wykreujemy własny świat muzyczny. Punkt wyjścia jest dobry, bo raz, że jubileusz, a dwa – pierwszy koncert w Olsztynie. Buty raczej nikomu nie spadną, bo my nie skupiamy się ani na popisach technicznych, ani na wyszukanych rozwiązaniach harmonicznych. Dla nas liczy się przede wszystkim melodia i klimat. Co do poprzednich występów, tych, które złożyły się na tę „setkę” – każdy z nas ma pewnie ich własny ranking.

Czy to, jak teraz gracie, wynika np. z racji tylu lat doświadczeń, poszukiwań, czy raczej jest świeża fascynacja nowym źródłem?
I lata doświadczeń, i ciągła eksploracja źródeł – z tym, że bardziej tych starych, znanych od lat, za to niewyczerpanych. Bach, Szopen, Górecki, Bacewicz, muzyka etniczna – ta polska, i ta blisko- i dalekowschodnia, ale też np. Jimi Hendrix, Led Zeppelin czy Steve Vai, to są rzeczy do zgłębiania na całe życie. Oczywiście cały czas dociera do nas rozmaita nowa muzyka. Szukać trzeba ciągle.

Macie już niezły dorobek płytowy, wiem, że pracujecie już nad nowym krążkiem. Jak wam idzie, kiedy planujecie wydanie?
Płyta w większości jest już nagrana, teraz bardziej skupiamy się na obróbce detali w podwarszawskim ADAM Recording Studio. Praca idzie całkiem dobrze, a co najważniejsze, zanosi się na to, że powstanie jakaś interesująca całość, a nie zlepek oderwanych utworów. Brzmieniowo będzie to chyba coś pomiędzy naszym debiutem, czyli płytą „Opowieści kamieni”, a legendarnym drugim albumem, „Idą czasy”. Na świecie pojawi się toto wiosną 2013 r. Czyli niedługo.

Czasy nie są łatwe, nie macie kontraktu w żadnej komercyjnej wytwórni (dzięki czemu uratowaliście swój styl). Jak w takim razie radzicie sobie z finansami związanymi z wydaniem płyty, przecież to niemałe pieniądze?
Pieniądze zbieramy – a w zasadzie raczej „ciułamy” – przede wszystkim z koncertów, plus z drenażu własnych kieszeni.

Rozumiem więc, że MUZYCZNE INHALACJE znalazły się już w zaszczytnym gronie sponsorów, a czy każdy może Was wesprzeć?
Oczywiście! Uruchomiliśmy właśnie zbiórkę wśród fanów, poprzez portal polakpotrafi.pl. Każdy może tam legalnie dołożyć swoją cegiełkę do naszej płyty, nawet taką kilkuzłotową, i uzyskać od nas dzięki niej różne drobne przyjemności.  A przy okazji zostać mecenasem kultury!

Jak mówiłeś na początku, wszyscy muzycy STILO mają jakąś swoją przeszłość artystyczną. Czy teraz ograniczacie się do tego jednego projektu, czy nadal was „rozpiera moc” i (jak większość muzyków) robicie równolegle inne rzeczy ?
Moc wciąż jest!  Na przykład gitarzysta gra w rockowym zespole Vahanara, basista pojawia się w różnych projektach, perkusjonalista występuje z Magdą Piskorczyk, czołową polską wykonawczynią bluesa i okolic…

Na swojej stronie piszecie, że znacie swoją drogę, ale nikt nie wie dokąd ona prowadzi. Napisałeś to jakiś czas temu, może dziś już wiecie?
Wiemy co nieco o tej części drogi, którą już przeszliśmy. W jej trakcie dowiedzieliśmy się wiele o muzyce, ale przede wszystkim o sobie samych i nawzajem. Bo zespół, zwłaszcza taki długodystansowy, jak nasz, przypomina w jakimś stopniu rodzinę. To ciekawa wiedza, choć czasem trudna…  Ale prawie wszystko, co w życiu ważne i cenne, nie jest łatwe.

W piątek 16.11 gracie dla MUZYCZNYCH INHALACJI. Z jakim repertuarem – tylko nowości, czy zagracie swoje najlepsze kompozycje?
Zagramy i kilka nowości, z szykowanej nowej płyty, i kilka „starości”. Muzykę w większości naszą, własną, ale delikatnie wymieszaną z tematami tradycyjnymi, ludowymi.

Dziękujemy bardzo za rozmowę, czekamy z niecierpliwością na muzykę.

Koncert Stilo – 16.11.2012 (piątek) w Sali kameralnej amfiteatru im. Cz. Niemena, początek o godz. 19:00.

.

.

♦ STILO REAKTYWACJA
Pokoncertowe refleksje
Wojciech Małota; portal folk24.pl, 21.03.2010

W Bytomskim Centrum Kultury odbył się koncert grupy Stilo. Był to jeden z serii występów w ramach „Opowieści Kamieni Etno Tour”, które mają pokazać nowe, spokojniejsze oblicze zespołu.
Dyskretne pomarańczowe oświetlenie sceny sprawiało wrażenie, że siedzę wśród ogromnej liczby świec. Cztery postacie bezszelestnie usiadły na swoich krzesłach. Największą uwagę zwracała kobieta nosząca czarny kapelusz zasłaniający część twarzy. Jej sylwetka z podwiniętymi pod krzesło nogami tworzyła atmosferę anonimowości, w której głównym bohaterem nie miał być muzyk lecz jego muzyka. Pozostali artyści również nie starali zwracać na siebie uwagi widowni. Jakby każdy z nich mówił „nie, to nie ja jestem tutaj najważniejszy”.
Pełną relację czytaj tutaj

.

.

♦ STILO, KLASYCY NOWEJ TRADYCJI
Wywiad Łukasza Kamińskiego („Gazeta Wyborcza/Stołeczna”)
z liderem Stilo, 8.03.2008 (pełna zautoryzowana wersja)

Trochę magicznego klimatu Lizbony, rockowa perkusja, jazzowy saksofon, folkowe inspiracje. Tak powstała czwarta płyta grupy Stilo, w niedzielę będzie ją można usłyszeć na żywo w Jadłodajni Filozoficznej.
Wojciech Stasiak, gitarzysta i założyciel Stilo brzmienie swojego zespołu nazywa współczesną muzyką alternatywną. Słychać w niej inspiracje muzyczną tradycją Europy, folkiem, etno, ale też i jazzem czy rockiem. W dyskografii zespołu są już cztery płyty, w tym nagrodzony w 2004 r. w konkursie na Folkowy Fonogram Roku album ‚Idą czasy’. Ostatnia jak na
razie płyta, ‚Lisboa Avenue’, ukazała się w zeszłym roku. Stilo nie koncertuje często. Grają tylko kilkanaście koncertów w roku, dlatego niedzielny koncert to gratka dla tych, którzy nie słyszeli jeszcze na żywo kompozycji z ‚Lisboa Avenue’.

Łukasz Kamiński: Co takiego spotkało Ciebie w Portugalii, że postanowiłeś zatytułować swoją płytę ‚Lisboa Avenue’?
Wojciech Stasiak: To nie jest płyta tylko z muzyką portugalską, ani nie jest poświęcona wyłącznie Lizbonie. Po trzech wizytach w tym kraju, Portugalia stała się dla mnie symbolem miejsc, które mają swój jedyny, niepowtarzalny klimat, genius loci. Tytuł odnosi się właśnie do tej idei. Natomiast gościnny udział muzyków z tego kraju, to trochę przypadek. Podczas przeglądania kiedyś MySpace’a trafiłem na stronę Genovevy Faísca, i od razu napisałem do niej, że podoba mi się jej śpiew. Po kilku miesiącach odpisała mi i zgodziła się nagrać coś z nami. Pracowaliśmy wtedy nad nowym albumem. Zaprosiła do współpracy jeszcze swojego przyjaciela, grającego na gitarze portugalskiej João Bengalę.

A okładka?
Poznałem, też w internecie, mieszkającą w Lizbonie Joannę Łątkę, artystkę z Polski, która maluje. Spodobało mi się to, co ona robi, a ona zgodziła się, by jej obraz z lizbońską uliczką trafił na nasz okładkę.

Wraz z nowymi inspiracjami zmieniła się też muzyka Stilo. Kiedyś Wasze brzmienie bliższe było world music, etno czy folkowi. Teraz to jazz.
‚Lisboa Avenue’ nagrywałem z innymi muzykami niż ‚Idą czasy’. Słychać wyraźnie wpływ perkusisty Jarka Cieślaka, który gra w rockowy sposób oraz jazzowego saksofonisty Janusza Żukowskiego.

‚Idą czasy’ narobiło sporego zamieszania kilka lat temu. W 2002 roku otrzymaliście I nagrodę na Nowej Tradycji. Co od tego czasu zmieniło się w Stilo?
Pod względem naszej pozycji na rynku muzycznym niestety niewiele. Cały czas mam wrażenie, że stoimy w blokach startowych. Zdaję sobie sprawę, że jest w tym trochę naszej winy, bo prawie każda zmiana składu sprawia, że musimy na chwilę spowalniać tempo działalności. Ale nie ma też profesjonalnej sceny dla takiej muzyki jak nasza. Dobrą robotę wykonuje Radiowe Centrum Kultury Ludowej, ale poza tym zainteresowanie jest niewielkie. To przykre tym bardziej, że wiele zespołów folkowych ma takie piosenki, przeboje w swoim repertuarze, które spokojnie mogłyby być grane w radiu. Może trzeba jeszcze kilku lat, by taka scena powstała, by coś zaskoczyło. Może dopiero po śmierci zostaniemy klasykami (śmiech).

.

.

♦ STYLISTYKA NA STYKU
„Życie Warszawy”, 15.02.2008

Z Wojciechem Stasiakiem, liderem grupy Stilo, rozmawia Adam Ciesielski

Skąd się wzięło Stilo?
Przede wszystkim z chęci poszukiwania muzyki, której granie i słuchanie zmusiłoby mnie do pewnego skupienia i odwagi wychodzenia poza schematy. Muzyki, która wymagałaby ode mnie i członków grupy pracy nad sobą, odrzucania nawyków i przyzwyczajeń. Ale też nie jakiejś przesadnie skomplikowanej, opartej jednak na czytelnych melodiach. Muzyki pełnej improwizacji, choć wyraźnie ujętej w kompozycyjne ramy. Za wszelką cenę chciałem uniknąć pułapki, w którą wpada wiele instrumentalnych zespołów z pogranicza rocka i jazzu, kiedy solista zapodaje temat, a potem reszta gra niekończące się solówki na dwóch akordach. I tak przez godzinę.

Wasz poprzedni album „Szukaj” ujawnił motywy słowiańskie, bałkańskie, węgierskie, ale też azjatyckie i bliskowschodnie. Teraz w sobotę w praskim Składzie Butelek będziecie promować Wasz najnowszy krążek „Lisboa Avenue”. Jak doszło do jego nagrania z udziałem artystów z Portugalii? Byliście kiedyś w tym kraju?
W Portugalii byłem z moją żoną. Zachwycił nas ten kraj i ten zachwyt jakoś powoli wsączał się w projekt najnowszej płyty. Nie zdominował jej całkowicie, ale stał się motywem przewodnim. Mamy więc tę Portugalię, m.in. w tytule, na okładce, której autorką jest Joanna Łątka, polska artystka tworząca w Lizbonie, mamy wreszcie w postaci dwójki artystów z tego kraju. Genoveva Faisca i Joao Bengala pojawili się w utworze „Lisboa Avenue”, gdzie ona zaśpiewała, a on zagrał intro na gitarze portugalskiej. Poznaliśmy się na odległość, za pośrednictwem portalu MySpace, a dzięki wynalazkowi internetu i e-maila mogliśmy dokonać nagrań. To znaczy, my przesyłaliśmy do Lizbony ścieżki, a tam, w domowym studiu Joao, powstawały partie wokalne i intro gitarowe. Wszystko wracało z powrotem do nas via net i było zgrywane w New Project Studio w Wołominie, gdzie rodziła się cała płyta. Dodam, że z gości zagranicznych zagrał z nami też Irańczyk Mohammad Rasooli.

Czy para znajomych muzyków z Lizbony wspomoże Was na obecnej trasie, która z Polski ma podobno pobiec za granicę?
Bardzo byśmy chcieli spotkać się z naszymi Portugalczykami na scenie, ale jak na razie nie znaleźliśmy środków ani na sprowadzenie Portugalczyków do naszego kraju, ani na nasz wylot do Lizbony. Prowadziliśmy w tej sprawie dość konkretne rozmowy, ale na czarowaniu nas pięknymi oczami się skończyło. Póki co wyruszamy do Pragi. W maju.

Wśród inspiracji, które wymieniacie na płycie, jest m.in. Red Hot Chili Peppers. No właśnie, w Waszej muzyce obok etno słychać rocka, fusion, elektronikę, transowe rytmy. Kochają Was fani folku, miłośnicy jazz-rocka i zwolennicy awangardowej world music. A jak Wy sami widzicie swoje miejsce?
Na styku wszystkich wymienionych stylistyk. Z tym, że chociaż została nam przyklejona etykietka z nazwą etno-jazz, ja zawsze uważałem, siedząc okrakiem na tym stylistycznym płocie, że najbliżej nam do rocka. A że dużo tu improwizacji? A czy Hendrix albo Clapton nie improwizowali? Zresztą dla mnie nawet Vivaldi czy Bach byli rockmanami.

Istniejecie już 8 lat. Zwierzyłeś się niedawno, że w Polsce utrzymanie przez dłuższy czas zespołu graniczy z cudem. Wierzysz w cuda?
Wierzę w cuda, bo życie jest cudem i pełno w nim piękna, które jest nam zadane do odkrywania. Właśnie m.in. po to gra Stilo, by ściągać na ziemię to piękno. Jak antena odbiorcza. Nie zawsze nam się udaje, ale warto próbować. Pytanie oczywiście, czy nie mam powoli dosyć tych prób w kraju, gdzie prawie nie ma miejsc do prezentowania naszej muzyki, gdzie nagranie i wydanie albumu Stilo prawie nikogo poza nami nie obchodzi, gdzie prasa muzyczna nigdy nie zająknęła się nawet o naszym istnieniu… Jednak ciągle spotykamy na naszej drodze życzliwe dusze, które przywracają wiarę w sens tej orki. Poza tym wciąż są wokół mnie wspaniali muzycy, którzy chcą być częścią Stilo. To przecież cud.

.

.

O STILO PO CZESKU
Radio Proglas, 20.12.2007  (www.proglas.cz)

Posłuchaj

.

.

ETNOJAZZ – SMAKOWITE DANIE
pds; „Linia Otwocka”, 9.11.2007 (www.linia.com.pl)

„Lisboa Avenue” to krążek udowadniający, że muzyka alternatywna rządzi! Koncert promujący nową płytę fantastycznego zespołu Stilo, odbędzie się w najbliższą niedzielę, 11 listopada w Klubie „Smok”. Jako support zagra Signal to Noise Ratio.
Stilo – utworzony w Warszawie, jesienią 1999 – to jedna z najlepszych w Polsce grup etno-jazz-rockowych. Reprezentuje więc gatunek uwielbiany w świecie, ceniony zarówno przez koneserów, jak i amatorów, jednak w Polsce wciąż bardzo niszowy. Dowodem na to jest choćby dramatycznie niska frekwencja na zeszłorocznym koncercie Stilo w „Smoku”. Grupa zagrała wówczas dla garstki osób, ale zrobiła to z taką pasją, że dosłownie wbiło nas w krzesełka, ustawione z myślą o starszej widowni. Wojtek Stasiak – lider zespołu, zapewniał wtedy, że mimo pustej sali czuł się w Otwocku dobrze i na pewno tu jeszcze wróci. Jak widać, nie rzucał słów na wiatr.
– Nikt nie lubi grać przed pustą widownią, ale mogę zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Jeśli przez ponad 40 lat Peerelu wmawiano ludziom, że folk to taka cepeliada, z piórami i przytupami, to być może potem potrzeba drugich 40, żeby to odkręcić. – mówił Wojtek Stasiak w wywiadzie udzielanym „Linii Otwockiej” przed rokiem – Niestety, mało kto jest taką misją odkręcania zainteresowany, a już najmniej – prasa muzyczna. Szkoda, bo polska scena etno, czy folk, pełna jest prawdziwych diamentów!
Otwocki koncert jest częścią trasy „Lisboa Ave Tour” promującej nową, czwartą już płytę Stilo. Od debiutanckiego krążka „Opowieści kamieni” począwszy, poprzez albumy „Idą czasy” i „Szukaj”, wszystko co wychodzi z rąk Stilo, budziło zachwyt krytyków i publiczność. Nic więc dziwnego, że zespół rozbudził apetyty fanów i – jestem tego pewien – nie rozczaruje nikogo nową produkcją. Należy mieć tylko nadzieję, że nie wystąpi znów przy pustej sali. Lider Stilo zaprasza publiczność używając porównań kulinarnych.
– Otwocczan do przyjścia na nasz koncert zachęcam perspektywą posłuchania unikalnej, jak na polskie warunki, grupy, która łączy różne style – bo i etno, i rock, i jazz – ale robi z tego nie dworcową sałatkę, tylko konkretne, oryginalne, własne danie.
Nie zawiedźmy Stilo i przyjdźmy skosztować tego niebanalnego dania. Gwarantuję, że będzie bardzo smakowite! Podobnie jak „podany na przestawkę” zespół Signal to Noise Ratio, który – jak mówią sami jego twórcy „stawia sobie za zadanie granie muzyki nieskrępowanej, której podstawą jest improwizacja i poszukiwanie nowych muzycznych wrażeń. Nasza twórczość nie ma na celu odnalezienia się w żadnym istniejącym nurcie – jest projekcją osobowości muzyków”. Brzmi obiecująco, prawda?
Czytaj ten artykuł w necie

.

.

♦ O STILO PO PORTUGALSKU
João Sá; portal o muzyce folkowej FolkMagazine.info, jesień 2007

.

.

♦ WYWIAD DLA RADIA Radio.Wid
11.03.2007 (po koncercie w warszawskim Centrum ArtBem)

Ziutek Vlepkarz: Radio Radio.Wid, przed nami zespół Stilo. Wojtku, od czasu powstania Stilo minęło już bardzo dużo czasu. I widzę też pewne zmiany w składzie, a także zmiany w stylu. Tak że mam do Ciebie pytanie, żebyś pokrótce opowiedział, co działo się w Stilo przez ostatni rok.
Wojtek Stasiak: Przez ostatni rok musieliśmy skompletować zespół na nowo, ponieważ najpierw opuścił nas Damian [Orłowski – dopisek Wojtka], nasz skrzypek, który nagrywał z nami poprzednią płytę, i Marek Dutka, a później przyszła do nas Sylwia [Świątkowska], ale też właściwie długo nie pograła, ponieważ obowiązki w jej, no w tej chwili już – trzeba tak to nazwać – macierzystej formacji nie pozwalają jej na to, żeby z nami grała. I zostaliśmy właściwie w pewnym momencie, właśnie rok temu, zupełnie bez jak ja to nazywam napastników, czyli solistów. Na szczęście w marcu 2006 r. pojawił się Janusz [Żukowski] – jak zwykle Opatrzność nam przysłała kogoś, w tym przypadku Janusza – czyli saksofonistę. Graliśmy z Januszem przez mniej więcej pół roku, szukając skrzypaczki albo skrzypacza. Były z tym duże problemy, ponieważ o ile niewątpliwie jest dużo skrzypków lub skrzypaczek, którzy potrafią grać w różnych stylach, to ludzi, którzy potrafią grać i mają otwartą głowę, i jednocześnie mają czas, żeby w jakiś sposób się związać z zespołem, jest, jak się okazuje, bardzo niewielu. No, udało nam się znaleźć Zuzę Kuczbajską i w tej chwili już od kilku właściwie miesięcy, można powiedzieć, że od jesieni, gramy w tym składzie. Mam nadzieję, że ten skład się już zatrzyma w biegu, to znaczy że będzie, że się nie rozsypie, że uda nam się nagrać płytę, którą nagrywamy w czerwcu, na początku czerwca – kolejna czwarta płyta Stilo, yeah! I w październiku ona wyjdzie. Mam nadzieję, że w tym składzie ją nagramy i w tym składzie ją chociaż trochę podpromujemy.

Wojtku, mam jeszcze pytanie o Sylwię. Bo jak ona z Wami grała, no to ona te wszystkie takie ludowe instrumenty typu suka biłgorajska przemycała do Stilo [Ziutek się przejęzyczył, chodziło mu oczywiście o fidel płocką]. Teraz macie klasyczną skrzypaczkę. Więc powiedz mi, czy te klimaty mazowieckie, z których kiedyś byliście znani, dalej się utrzymają w Stilo, czy to już raczej odeszło do historii? Bo dzisiaj na koncercie słyszeliśmy i klimaty tanga, i trochę Santany, ale było też trochę tych szumów mazowieckich wierzb. To jak to jest?
WS: No one szumią gdzieś, bo w sumie przynajmniej część z nas jest z Mazowsza, albo mieszkamy na Mazowszu, i to wszystko w nas gdzieś tam żyje…
Anonimowy głos: … i szumi…
WS: I szumi. [śmiech] To powiedział Tomek Żur, który się przysłuchuje i zaraz coś nam powie, mam nadzieję…
Tomasz Żur: Nie, nie, ja nic nie będę mówił.
WS: Cicho! Masz mówić! [śmiech]. No i… to jest tak, że każdy muzyk wnosi ze sobą swój styl, swoją wrażliwość, swoje przemyślenia, to czego słucha, to jak gra. Sylwia była mistrzem w swoim fachu, na swojej działce, i miała takie a nie inne spojrzenie na skrzypce, na muzykę. No a ci ludzie, którzy tutaj teraz przyszli… Zwłaszcza skrzypaczka rzeczywiście jest jakby trochę z innej parafii – bardziej takiej szkoły, jak to powiedziałeś ‚klasycznej’. Ale myślę, że gdzieś tam kilka wierzb widać, tych szumiących.

Powiedz mi taką rzecz, bo ja pamiętam Was w zasadzie od początku i Wy teraz gracie tak już bardziej jazzowo niż kiedyś. Kiedyś to było jeszcze trochę więcej folku w tym. I powiedz mi, czy te stare kawałki, z poprzednich płyt to już totalnie odeszły do lamusa koncertowo, czy jeszcze zdarza Wam się od czasu do czasu „Mazurę” gdzieś tam strzelić między dwoma Santanami?
WS: „Mazurę” żeśmy strzelali jeszcze jakiś rok temu z kawałkiem, ale… Dla mnie to był numer związany z Sylwią bardzo silnie, z jej frazowaniem i tak dalej. Już jak Damian był w zespole, to właściwie już miałem opory i nawet nie jestem pewien, czy żeśmy grali tę ‚Mazurę’ z nim [graliśmy kilka razy]. Bo on grał zupełnie inaczej. Ten numer się wywodził jakby troszeczkę z tego, jak grała Sylwia. I jak grali Turcy – to też bardzo istotna sprawa. Więc na dzień dzisiejszy nie. Ale nie wykluczone, że gdzieś tam w jakimś momencie zrobimy ją na nowo. Rzeczywiście jakby próbujemy odchodzić od kawałków z pierwszych płyt, ale nawet nie tylko dlatego, że nam one się znudziły czy coś, tylko ja bardziej się boję, że one się bardziej ludziom znudziły może, którzy przychodzą – zwłaszcza w Warszawie, bo tu gramy w sumie najwięcej koncertów. I może chcieliby usłyszeć coś nowego. Nie chciałbym skończyć, jak skądinąd moja… lubiana przeze mnie grupa Lady Pank, która na każdym koncercie musi obowiązkowo wykonać ‚Mniej niż zero’ i parę innych kawałków, bo jak ich nie wykona, to po prostu publiczność ich zrzuci ze sceny. Chciałbym to zmieniać. I tak się trochę czuję więźniem repertuaru, bo prawdę mówiąc najchętniej to bym grał – grając w jednym mieście – to najchętniej bym grał powiedzmy co trzeci koncert zupełnie inny. Kompletnie jakieś inne utwory. No ale to ciężko jest po prostu coś takiego zrobić.

Ale Wam się to udaje, dlatego, że jak Was pamiętam, to każdy koncert Stilo, który widziałem, był trochę inny. Bo wyście grali, tak jak mówię, i ludowo, i jazzowo, i kiedyś pamiętam taki koncert w Aurorze chyba albo w Diunie, taki już bardziej rockowy. Wtedy też było kameralnie, ale taki był… to jakoś tuż przed Świętami było czy coś – pamiętam bardzo fajnie to wyszło. Tak że…
TŻ:
…w Diunie…

W Diunie, właśnie, tak że generalnie udaje Wam się to osiągnąć. Może te obawy, Wojtku, są nieuzasadnione?
WS: No oby, oby. Mam nadzieję.

A powiedz mi taką rzecz – mówiłeś o tym, że nowa płyta wkrótce. Czy to będzie kontynuacja tego, co do tej pory robiliście, czy raczej kompletnie coś nowego? Czy bardziej jazzowo, czy bardziej ludowo? No tak zdradź troszkę tajemnicy.
WS: Po pierwsze: sample. Po drugie: Chór Aleksandrowa [śmiech]…
TŻ: Kraftwerk [śmiech]…
WS: Kraftwerk przyjeżdża gościnnie. No i po trzecie oczywiście Afric Simone. [śmiech]

To wysoko mierzycie [śmiech] można powiedzieć. Ale dobrze, dobrze.
WS: Nie no Maryla Rodowicz mówiła, że jest to bardzo ciekawy sound, i skład! Nie, poważnie… Oczywiście nic nie mamy do Maryli Rodowicz, do Africa Simone’a, do Kraftwerków i tak dalej, kochamy ich, albo przynajmniej lubimy, przynajmniej czasami… Będzie to kontynuacja tego, co było na ostatnich płytach. Na pewno będzie mocniej zaakcentowany rytm – zwłaszcza w stosunku do poprzedniej płyty, gdzie grał u nas Janusz Kossakowski, który miał takie raczej dosyć delikatne uderzenie na bębnach i wyraźne jazzowe takie frazowanie. Nasz obecny perkusista, Jarek Cieślak, jest takim powerowym, dosyć mocnym bębniarzem i to na pewno będzie słychać w tych nagraniach. Na pewno będą gdzieś tam przemycone i jakieś wątki etno z różnych stron świata – i z Bliskiego Wschodu, i z Polski, i z Europy. Może pojawią się jacyś ciekawi goście na tej płycie, mam nadzieję. Zresztą ja uważam, że… my właściwie nie jesteśmy w tej chwili kapelą etno-jazz-rockową. Wydaje mi się, że mimo wszystko na pierwszym miejscu jest rockowy pierwiastek w tej chwili. Jazzowy jest zdecydowanie saksofonista, który strzela ten jazz po prostu z małego palca. Ale właściwie ogólny taki sound, brzmienie i osadzenie tego, to wydaje mi się, że jest bardziej rockowe.

Właśnie o to chciałem zapytać, bo zauważyłem, że zmieniłeś gitarę, z klasycznej na elektryczną. Czy to pod wpływem właśnie Stevie’a Vaia i kolegów?
WS: Łał! Stevie Vai! Jestem kompletnie zvaiovany, to wiadomo. To znaczy… To było tak, że właściwie ja zawsze lubiłem grać i na elektrycznej, i na klasycznej – czy raczej na akustycznej. I przez jakiś czas realizowałem się jednocześnie na tej akustycznej i na elektrycznej. Potem był taki moment, ze właściwie grałem tylko na akustycznej, w Stilo i w Kontraburgerze. I kocham tę gitarę, ale trochę mi się… powiedzmy, może nie przejadła, ale na scenie uważam, że więcej po prostu daje… Może tak właśnie powiem – że: pomijam tu moje uczucia co do gitary, bo ja w sumie wolę tak naprawdę gitarę akustyczną, ma dla mnie znacznie większą siłę niż nawet najbardziej rozkręcony piec z Jimim Hendrixem w komplecie, natomiast doszedłem do wniosku, że dla zespołu będzie lepiej, dla brzmienia zespołu, będzie ono pełniejsze, mocniejsze [jeśli przerzucę się na elektryczną]. Poza tym, grając na elektrycznej gitarze ja muszę stać. Do tej pory było tak, że sobie siedziałem, reszta stała z reguły, a ja siedziałem… To fakt.
To trochę głupio się czułem. Moim zdaniem to jakoś tak dziwnie wyglądało. A w tej chwili tworzy to chyba jakąś całość.

Wojtku, wspomniałeś o rockowym brzmieniu. Ale tutaj pytanie do Was obu. Ponieważ w rockowych kapelach jest raczej dużo wokalu, natomiast u Was wokalu nie ma. Czy to dalej tak będzie w przyszłości? Że to raczej będzie zespół instrumentalny? Czy planujecie jakieś wokalne pomysły?
TŻ: Nie zarzekamy się. Nie ma wokalu, chociaż… bo nigdy nie było takiego pomysłu. Jakby się znalazł wokalista, który miałby coś do zaśpiewania, to by zaśpiewał.
WS: Dokładnie tak.
TŻ: Szczerze mówiąc, to ja trochę śpiewam [śmiech]

Nie, bo mi chodziło o to, że właśnie ten brak wokali jest u Was… tak Was jakby kieruje troszkę w stronę jazzu, może mimowolnie. Ale właśnie – jak jesteście odbierani przez środowiska jazzowe?
WS: Nie wiem, może Tomek ma jakieś sygnały?
TŻ: Może ja odpowiem. Chyba jakoś nie jesteśmy specjalnie odbierani. Po prostu no… nas tak trudno zaklasyfikować, że taki rasowy jazzman nigdy nie powie, ze my jesteśmy jazzową kapelą. To miewa swoje plusy i minusy – takie, że trudno nas gdzieś wmontować w jakiś jazzowy, nie-jazzowy… I jazzowi pewnie nas nie biorą z otwartymi ramionami, no bo jakby nie jesteśmy typowo jazzowi.

A środowiska rockowe, czy folkowe?
TŻ: …hm.. prędzej.
WS: Prędzej, ale też już właściwie, prawdę mówiąc, troszkę jesteśmy tacy wyautowani. Bo o ile byliśmy ze środowiskiem folkowym, zwłaszcza warszawskim, jakoś tam związani – przez Nową Tradycję, przez płytę ‚Idą czasy’, Sylwię Świątkowską, Turków – to później właściwie stopniowo gdzieś tam odchodziliśmy od tego albo, że tak powiem, ‚byliśmy odchodzeni’ [śmiech]. No a rockowcy to właściwie no cóż… też jakoś tak funkcjonujemy…
TŻ: Nikt nas nigdy nie wrzucał do kosza z napisem rock.
WS: Ja właściwie nas wrzucałem.
TŻ: Ja też [śmiech].
WS: Także właściwie nie mamy…
TŻ: My się czujemy rockowo, i tak dalej. Ale nikt nas do rocka nie wrzucał.

A właśnie, bo tak… wspomniałeś zespół Kontraburger. Czy to jest zamknięta historia, czy dalej Wasza przygoda z tym zespołem, w sumie rockowym, trwa? Jak to jest?
TZ: Znaczy Kontraburger ostatnio koncertował rok temu.
WS: Pół roku temu.
TŻ: I na razie śpi. Pół roku temu [w sierpniu 2006 r.]. Na razie śpi i jakby…
WS: Zespół jest w uśpieniu chyba, ale o to trzeba byłoby zapytać Jarka Kaczmarka, lidera, czy jest to uśpienie czasowe, czy, czy nie czasowe, czy długie czy krótkie. Myślę, że gdzieś jeszcze parę razy Kontraburger się pojawi na mapie.

Wróćmy jeszcze na koniec do Stilo. Chciałem Was spytać o jakieś najbliższe plany związane z koncertowaniem tudzież pokazywaniem się terenowo.
WS: W Warszawie chcemy zagrać jeszcze do wakacji na barce nad Wisłą. To są słynne koncerty folkowo-alternatywne, tak to nazwijmy, organizowane przez fundację Ja Wisła. To pewnie w czerwcu. Być może jeszcze w jakimś klubie zagramy do wakacji. Być może zagramy jeszcze jeden-dwa koncerty w Polsce do wakacji, ale to nie jest potwierdzone. Na pewno koncentrujemy się w tej chwili na pracy nad płytą, ponieważ czasu zostało niewiele, a większość z nas oprócz muzyki uprawia jeszcze inne działalności życia codziennego, więc nie jesteśmy w stanie mieć prób na przykład codziennie po osiem godzin, czy co drugi dzień. Będziemy też pracowali jednocześnie nad koncepcją, jak tę płytę wypromować, gdzie wypromować. Już dzisiaj mogę zaprosić wstępnie wszystkich na koncert promocyjny naszej nowej płyty do Teatru Małego oczywiście tradycyjnie. W drugiej połowie października najprawdopodobniej się odbędzie. No to tyle. No i być może w związku z tą płytą gdzieś tam w jakichś mediach przemkniemy. A co potem, to zobaczymy. Czekamy cały czas na telefon od, nie wiem, Johna Zorna, Eddiego Van Halena – chociaż ten akurat ostatnio podobno na odwyk poszedł.
TŻ: Majkela Jacksona.
WS: No Majkela Jakcsona, ale ten też ma różne przygody [śmiech] w krainie Ozz.
TŻ: Zepsuła mu się fontanna z Coca-Colą [śmiech].
WS: No, czekamy na… na coś, no… Cały czas sobie powtarzam piosenkę Jaryczewskiego…: ‚Może za następnym rogiem, znajdziesz kogoś spotkasz coś, co odmienić może twój los’. Houk.
TŻ: Czekamy też na telefon od Karela Gotta.

Dzięki Wam bardzo za wywiad.
WS: Dziękujemy bardzo.

.

.

♦WYWIAD DLA PORTALU INDEPENDENT.PL
maj-wrzesień 2005

Ziutek Vlepkarz: Niedawno ukazała się już trzecia płyta Stilo… Od czasu wydania pierwszej demówki minęło sporo czasu. Nie będę oczywiście pytał o całą historię Stilo od tamtych chwil, ale chciałbym zapytać o to, co zmieniło się w Stilo w przeciągu ostatniego półtora roku…
Wojtek Stasiak: Hm, okazuje się, że zmiany są żywiołem Stilo, czymś przypisanym do tego zespołu. Choć nigdy tego nie zakładałem i zawsze chciałem mieć stały skład. Ale może jest w tym jakiś sens i jakaś racja?
Około półtora roku temu, gdzieś w marcu 2004, do zespołu dołączył skrzypek Damian Orłowski. Początkowo miał tylko co jakiś czas zastępować Sylwię – gdy ta będzie koncertowała po świecie z Kapelą ze Wsi Warszawa. Właśnie zaczynał się bardzo intensywny sezon dla Kapeli i było jasne, że jeśli nie zrobimy jakiegoś ruchu, to zostaniemy bez skrzypiec. Sprawa była o tyle pilna, że szykował się nam występ na Nowej Tradycji, w finale Folkowego Fonogramu Roku. Szaja z Kapeli dał nam namiary na Damiana. Damian przyszedł na jedną z prób i właściwie od razu bardzo ciekawie wpasował się w naszą stylistykę.
Tygodnie mijały, kalendarz Sylwii nie rozluźniał się ani trochę, właściwie nie była w stanie być z zespołem – pojawiała się na pojedynczych próbach. Jednocześnie zbliżaliśmy się do terminu nagrania naszej trzeciej płyty, co miało nastąpić na jesieni 2004 r. Trzeba było coś postanowić. No więc zaprosiliśmy Damiana na stałe do składu. Sylwię pozostawiliśmy – na zasadzie takiego muzyka, który pojawia się tylko od czasu do czasu, ale jest oficjalnie w zespole. To było rozwiązanie rodzące szereg wątpliwości, ale nie chcieliśmy tracić z oczu takiego Diamentu, jakim jest Sylwia.
I gdy wydawało się, że skład się wyklarował i scalił (w międzyczasie, latem, zrezygnowaliśmy ze współpracy z Turkiem Serhanem), zaczęły się problemy z perkusistą, Pawłem Jedlińskim. Od pierwszej połowy października przestał przychodzić na próby. Coś tam kręcił, że nie ma czasu, ale do płyty oczywiście podejdzie. Zdarzały mu się już wcześniej takie akcje, takie ściemniania, więc specjalnie nas to nie dziwiło, i nie podejrzewaliśmy najgorszego. Lampka alarmowa zapaliła się dopiero, kiedy na kilka dni przed naszym jubileuszowym, bo pięćdziesiątym, koncertem w warszawskim klubie Traffic, Paweł ogłosił, ze nie pojawi się na tym występie. A od tego występu były już tylko trzy tygodnie do początku sesji nagraniowej! Powody absencji, jakie przedstawiał, nie były nawet śmieszne, były żałosne. Musieliśmy więc w ostatnim momencie załatwiać na jego miejsce Janusza Kossakowskiego z zespołu Kontraburger. I całe szczęście, że zdecydowaliśmy się na Janusza, bo gdy kilka dni po tym koncercie w Trafficu stało się ostatecznie jasne, że Paweł jednak nie podejdzie z nami do nagrywania albumu, przynajmniej mieliśmy już jakiś punkt zaczepienia z Januszem, od którego to punktu mogliśmy zacząć błyskawiczne przygotowania do studia. To były bardzo trudne dni, i bardzo trudne decyzje – czy w ogóle nagrywać…
Myślę, że Paweł z różnych powodów miał już dosyć bycia z nami i wykonywania muzyki, której nie czuł, nie rozumiał i nie była jego. Miał prawo. Zawsze powtarzam, że nie ma obowiązku grania w Stilo – nie ma takiego przykazania wśród tych zesłanych na górze Synaj! Chodzi tylko o to, żeby umieć po ludzku zamknąć współpracę… Jakoś mamy szczęście do takich sytuacji, bo to już drugi przypadek w naszej historii, że ktoś będący bardzo blisko z nami, ktoś mocno wrośnięty w żywot zespołu, nagle w wyjątkowo nieelegancki sposób pokazuje nam cztery litery i próbuje wysadzić kapelę w powietrze.
Janusz był całkowitym przeciwieństwem swojego niesławnego poprzednika. Po pierwsze, nie pękł, ale wziął na siebie niesamowitą odpowiedzialność. Po drugie, od razu wtopił się w nurt naszej muzyki. W cudowny sposób sprężył się i nagrał z nami płytę, choć niektóre numery właściwie ogrywał dopiero w studio. Nawiasem mówiąc, nasz realizator i współproducent Leszek Kamiński patrzył na to trochę ze zdziwieniem, ale nie mieliśmy wyjścia, jak tylko zaryzykować. Udało się! A Janusz został regularnym członkiem grupy.
Daliśmy razem kilka koncertów, ba, Janusz kupił sobie nawet nową perkusję i… jakoś tak w kwietniu tego roku oświadczył, że musi opuścić zespół, bo wyjeżdża na dłużej. No nieee… Tragedia! I od nowa Polska Ludowa.
Na szczęście szybko trafiliśmy na ślad nowego pałkera. Okazał się nim być Jarek Cieślak, rewelacyjny gość. Teraz próbujemy razem z nim odbudować skład. Odbudować, bo Marek Dutka, po wielu zmianach decyzji, ostatecznie postanowił jednak zakończyć karierę saksofonisty. W czerwcu wystąpił z nami po raz ostatni – w programie TV Puls. Zresztą podobnie jak Janusz. Publicznie zamknęliśmy więc wtedy pewien etap zespołu.

Jak doszło do spotkania z Marianą Sadowską – i jak się Wam z nią grało majowy koncert w Teatrze Małym, promujący Waszą nową płytę?
Człowieku, to było niezwykłe przeżycie!
Do spotkania doszło, ponieważ, mówiąc nieskromnie, byłem uparty. Pokonywałem rozmaite przeszkody, i gdy wydawało się, że już nic nie stanie nam na drodze, na sześć dni przed koncertem Mariana zadzwoniła do mnie z Kolonii, że chyba nie może przyjechać! Plakaty wiszą na mieście, info poszło w świat, pierwsi fani kupili pewnie bilety, a tu taki numer. No i właśnie ten mój upór nakazał mi jednak sprężyć się maksymalnie, przewrócić do góry nogami ustalone plany, zaadaptować je do nowej sytuacji i postawić na swoim.
I miałem szczęście, że potem ten mój upór zaowocował jednocześnie absolutną akceptacją Mariany przez zespół, bo tego się trochę obawiałem. Że jej obecność zostanie przez resztę odebrana jako jakaś fanaberia „lidera”. Byłem fanem Mariany – pamiętałem ją z czasów jej występów w teatrze Gardzienice, raz nawet nocowaliśmy u niej w domu z moją żoną Ewą i z Jarkiem Kaczmarkiem, liderem Kontraburgera, po spektaklu Gardzienic. Oglądałem też z Ewą jej warszawskie koncerty – solo oraz z Victorią Hanna i Jorgami. Za każdym razem była klasą samą dla siebie. I czułem jednocześnie, że ona porusza się w obszarach, które nie są obce Stilo. W obszarach, w których – mówiąc mądrze – cisza bardzo wyraźnie i znacząco spotyka się z dźwiękiem. I że, wbrew pozorom, jej sztuce bardzo blisko do naszej.
No, ale przecież każdy z muzyków Stilo ma pewnie jakichś swoich faworytów, z którymi by chciał zagrać. Na szczęście Mariana przybyła i oczarowała resztę – umiejętnościami, muzykalnością, dzikością sceniczną, a i też pozasceniczną normalnością i bezpośredniością. Została błyskawicznie zaakceptowana. Podobnie rzecz się miała z publicznością w Małym, którą Mariana po prostu podbiła. I wydaje mi się, że dotyczy to zarówno jej solowego występu, jak i tych kilku utworów, które wykonała razem z nami.
Wszystkie elementy, które miały zagrać tego wieczoru w Teatrze Małym, na linii Stilo- Mariana, zagrały. Choć ona cały czas powtarzała, że musi w nasze dźwięki wchodzić bardzo ostrożnie, powoli, bo jest to dla niej jednak nowa muzyka. No, ale nie na tyle nowa, czy obca, żeby nie dała sobie rady.
Mariana jest bardzo ciekawa wszystkiego, co dzieje się na scenie muzycznej. Na przykład w Nowym Jorku nagrała wiosną płytę z tamtejszymi muzykami jazzowymi, którą planuje wkrótce wydać. I podczas wspólnych prób wyraźnie mówiła nam, że powtarzanie i odtwarzanie jakichś etnograficznych folkloryzmów jej nie interesuje, że to nie ona. Że na przykład uwielbia śpiewanie starych wiejskich kobiet, ale to nie znaczy, że sama chce dokładnie tak śpiewać. Okazało się, że nie tylko sztuka, ale i myślenie Mariany jest w gruncie rzeczy w wielu miejscach zbieżne z tym, co ja myślę o muzyce, a dokładniej o relacji między odtwarzaniem czegoś a twórczym przetwarzaniem i robieniem z tego własnych dźwięków. I zbieżne z pojmowaniem muzyki przez większość ówczesnych muzyków Stilo.
Na koncercie w Małym połączenie jej siły i charyzmy z cechami charakteryzującymi naszą muzykę i naszych muzyków dało chyba dość piorunującą mieszankę. Relacje niektórych osób z tego koncertu balansują gdzieś na krawędzi zwierzeń mistycznych…
To ciekawe, bo sam koncert nie był wolny od rozmaitych błędów i dziwnych sytuacji z naszej strony. Niektóre były naprawdę jak ze złego snu, koooszmarrrneee. A jednak wytworzyła się przedziwna aura. Byliśmy trochę jak czołg, który traci paliwo, gubi nawet gąsienice, a jednak tak się rozpędza, że ostatecznie dopada wroga (śmiech). To jest tajemnica koncertu. Siła nie zawsze leży w dźwiękach, ale w jakiejś wartości dodanej. Taki koncertowy VAT (śmiech).

Jaki wpływ na brzmienie Stilo miał fakt odejścia Turków?
Pamiętajmy, że oni odchodzili w różnym czasie. Najpierw, w listopadzie 2002 roku Alpago Polat. Wtedy wydawało się, że to bardzo poważnie zachwieje naszą muzyką i jej odbiorem przez słuchaczy. Bo wraz z Alpago odchodziło sporo egzotyki – brzmienia naya, łyżek, taki żałobny saksofon… To były nasze niebagatelne atuty. Za to wszystko dostawaliśmy „tylko” saksofon Marka Dutki. Tymczasem okazało się, że zamiast stracić – zyskaliśmy, bo Marek to sprawny muzyk i efektowny improwizator, więc braki brzmieniowe zdecydowanie nadrobiliśmy ekspresją i żywiołowością. Poza tym wraz z Markiem mogliśmy rozwinąć coś, co wcześniej pojawiało się w Stilo tylko sygnalnie – unisona skrzypiec i saksofonu. Te unisona dodały kompozycjom dynamiki, i to bardzo mocno.
Poza tym, nawiasem mówiąc, styl w jaki opuścił nas Alpago, pokazał, że nie był on niestety właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Choć wcześniej nawet tego nie podejrzewałem – Alpago wydawał mi się mocnym punktem grupy… A Marek – chociaż też trochę „wariat”, ale jednak wniósł do zespołu błogosławiony spokój i jakąś przewidywalność.
Natomiast rozstanie z Serhanem, które miało miejsce latem 2004 roku, właściwie wpływu większego nie miało. Po prostu zniknęła z obszaru dźwiękowego darabuka, ale nigdy nie znajdowała się w centrum naszej muzy.

Jak wasze fascynacje muzyczne wpływają na obecne brzmienie Stilo?
Trudno powiedzieć. Na pewno każdy ma nieco inne, i gdzieś tam przemyca coś z nich – świadomie lub nie – do brzmienia grupy. Ale nie są to żadne szczególnie zauważalne rzeczy. I nigdy nie staraliśmy się w żaden istotny sposób odnosić naszego brzmienia do innych wykonawców.

„Szukaj!”. Szukaj czego? Jak możesz zinterpretować tytuł Waszej najnowszej płyty?
Muszę się przyznać, że bardzo długo wymyślałem tytuł tej płyty. Chciałem, żeby był nośny, znaczący, a jednocześnie nie pretensjonalny. Wbrew pozorom to nie takie proste. „Szukaja” nie brałem pod uwagę, choć mieliśmy taki właśnie utwór na płycie, ale chciałem, żeby to był tytuł minimum dwuwyrazowy. Jednak kiedy po tych wszystkich męczarniach nasza graficzka Ewa Przytuła przesłała mi projekt okładki, okazało się, że wkomponowała w ów projekt właśnie słowo „Szukaj!”. Świetnie się zgrywało wizualnie z całością i pomyślałem „czemu nie?”. Miałem tylko obiekcje natury lingwistycznej, bo „Szukaj” po czesku to wulgaryzm. Wolałem unikać takich akcji, tym bardziej, że Czechy leżą w polu zainteresowania promocyjnego naszej kapeli. Ale byłem już tak umęczony poszukiwaniem tytułu, że powiedziałem „OK”. Ostatecznie nie mogę brać pod uwagę wszystkich znaczeń danego słowa we wszystkich językach.
I dobrze się chyba stało, bo „Szukaj” to przecież bardzo uniwersalna zachęta do nieustannego wysiłku poszukiwania rzeczy ważnych, prawdziwych, wartościowych, wszystkich tych „real things”, o których tak łatwo zapominamy w codziennym życiu. To jedna z najważniejszych spraw – nie poddawać się, nie ulegać złudzeniom, nie osiadać na laurach, tylko wciąż grzebać pod podszewką rzeczywistości. Czyli rozwijać się. Czyli iść ku prawdzie.

Folk u Stilo… Środowiska jazzowe uznają Was za zbyt mało jazzowych, folkowcy za bardzo jazzowych. Podobna historię przeżywała swego czasu folkmetalowa formacja Skyclad. A Wy jak się w tym odnajdujecie?
Kłopoty mamy z tym pod względem organizacyjnym i promocyjnym, bo jak powiedziałeś: tak do końca do żadnego środowiska nie pasujemy, co przekłada się na problemy z organizacją koncertów, a i obecnością w mediach. Dla niektórych klubów jazzowych jesteśmy więc tylko marną namiastką jazzu i nas do siebie nie wpuszczają. Z kolei część środowiska folkowego, ale głównie ta spoza Warszawy, w zasadzie nas bojkotuje, bo inaczej nie wytłumaczę braku jakiegokolwiek zainteresowania z tamtej strony naszą twórczością przez ostatnie lata, mimo nagród na Nowej Tradycji. Dla równowagi organizatorzy imprez rockowych spuszczają nas na drzewo. Na szczęście są jeszcze w tym kraju głowy otwarte, którym nie przeszkadzają tacy mieszańcy jak Stilo. Przeciwnie – znajdują w tym wartość.
Natomiast my sami chyba z tą identyfikacją problemów nie mamy żadnych. Gramy, co chcemy i jak chcemy. Ci, którzy mieli takie problemy, już z nami nie pracują.

Włączając którąkolwiek z płyt Stilo już od pierwszych taktów wiadomo, że to Stilo. To godna pochwały rzadkość w dzisiejszej muzyce. Przyznajcie się, jak się Wam to udało?
Nie wiem. Jak swego czasu zauważył Damian, gdy gramy, to tak jakby coś zewnętrznego „wyciągało” z nas te stilowe dźwięki, jakby zmuszało do ich grania. Może tak?

Czy sukces Kapeli Ze Wsi Warszawa miał wpływ na Stilo – chodzi mi o to, że u was na skrzypcach gra Sylwia Świątkowska. Jak łączy grę w KZWW z grą w Stilo?
Tak jak powiedziałem, niejako sukces Kapeli spowodował pojawienie się u nas Damiana, co z kolei po pociągnęło nieco zmian w brzmieniu Stilo. Żywiołowość Damiana przekłada się na ogólną ekspresję zespołu. Natomiast Sylwia… właściwie nie jest w stanie łączyć obu zespołów. Choć od czasu do czasu pojawia się przy nas. Dobre i to.

„Szukaj!” jest bardzo nastrojową i spokojną płytą ale jeden kawałek ma klimat jakby żywcem wzięty z seriali sensacyjnych lat 80-tych XX wieku… Czy najnowsza Wasza płyta jest monolitem tematycznym czy raczej zbiorem luźnych kawałków?
Przede wszystkim nie zgadzam się z określeniem nowej płyty jako spokojnej i nastrojowej. Owszem, chwilami jest wyciszona i nastrojowa. Ale chwilami gramy, że hej!
A co do drugiej części pytania… Nie tworzymy concept albumów, to znaczy przed wejściem do studia nie planujemy dokładnego rozmieszczenia utworów na płycie. Natomiast jak już je zarejestrujemy, to wówczas one same zaczynają się układać w pewien logiczny ciąg. Naprawdę zaczynają między sobą dialogować, niektóre wyraźnie się łączą w jakieś pary czy grupki, a inne – odpychają. Obserwujemy to i na tej podstawie ustalamy kolejność. Która ostatecznie jest bardzo ważna, bo nadaje całej płycie dramaturgię. Tak więc, powiedziałbym, że wychodzimy od dość luźnych kawałków, które same sklejają się w monolit.

Jaki wpływ miało Radiowej Centrum Kultury Ludowej na rozwój Stilo? I jaki wpływ na młode kapele folkowe, Waszym zdaniem, ma udział w festiwalu „Nowa Tradycja”?
Wpływ RCKL-u trudno przecenić. Głębokie ukłony w tę stronę! Jest to jedyna instytucja, która służyła nam w miarę regularnym i konkretnym wsparciem. Dwie nagrody na Nowej Tradycji i dwie sesje płytowe to przecież fakty związane właśnie z RCKL-em. Wydaje mi się, że podobnie działa to w przypadku innych wykonawców związanych ze sceną folk. Choć pewnie każdy z nich wykorzystuje te możliwości w różny sposób. I w różny je rozumie…

Jak oceniasz Wasze szanse na zagranie koncertu lub koncertów na stricte jazzowych festiwalach typu „Warsaw Summer Jazz Days” czy „Jazz Na Starówce”?
Jeśli trafimy na kogoś, kto naprawdę interesuje się muzyką, a nie wylicza liczby synkop i modulacji – to się uda. Dotychczasowe doświadczenia w zdobywaniu tego typu scen nastrajają jednak pesymistycznie. Ale oczywiście będziemy walczyli.

Opowiedz coś więcej o płycie – znaczy się gdzie była nagrywana, jak długo i czy jesteście z niej zadowoleni?
Płytę udało nam się zarejestrować w tych samych warunkach, co poprzednią, czyli w warszawskim studio S4 Polskiego Radia, pod realizatorskim i współproducenckim okiem Leszka Kamińskiego. Prawdę mówiąc, w życiu nie spodziewałem się, że uda nam się powtórzyć tę konfigurację. Ze względu na koszty, bo pamiętajmy, że S4 to jedno z kilku najdroższych polskich studiów, a Leszek to jeden z najdroższych polskich realizatorów. Na szczęście studio zafundował nam RCKL. Na naszej głowie było dogadanie się z Leszkiem i jakoś doszliśmy do porozumienia.
Układ S4 plus Leszek miał jedną podstawową zaletę. Większość z nas znała już dość dobrze i studio, i Leszka. On nas też. Dzięki temu startowaliśmy do pracy bez wzajemnego badania się, oceny jakości pracy, sprawdzania możliwości studia itd. To było bardzo ważne. Na to liczyłem, i ten element zagrał. Zwłaszcza liczył się w sytuacji wjazdu do studia z nowym, nieogranym pałkerem.
Nagraliśmy wszystko w ciągu około dziesięciu dni. A właściwie w ciągu dziesięciu sześciogodzinnych sesji, bo w takim systemie pracuje się w S4. Podobnie jak przy poprzednim albumie sekcja i większa część partii instrumentów melodycznych były rejestrowane na setkę, czyli na żywo. Potem coś dogrywaliśmy, albo poprawialiśmy fragmenty, które „bolały”. Dzięki temu płyta przypomina granie koncertowe, i to chyba nawet w zdecydowanie większym stopniu niż poprzednia. To znaczy – jest żywsza, bardziej rozkołysana, odważniejsza w graniu. Choć nie wolna też od jakichś drobnych niedociągnięć. Na szczęście, nie kładą się one cieniem na całości. A czy jesteśmy z niej zadowoleni? Minęło już kilka miesięcy, na pewno przydałoby się jeszcze z kilkanaście… Ja jestem. Z tego co wiem, zespół raczej też. Choć nie jest to jeszcze to arcydzieło, które wciąż przed nami (smiech). Może ta następna?

Jakie są Wasze plany koncertowe na najbliższe miesiące?
Aż do końca przyszłego roku chcemy promować nową płytę. Ostatnimi czasy trochę wyhamowaliśmy ten proces z powodu wymiany perkusisty, bo jednak w takim zespole jak nasz perkusista stanowi prawdziwy motor grupy. Ale powoli , powoli będziemy wracali na scenę. Planujemy pokazać się po raz pierwszy w grudniu. Nie chcemy wcześniej, bo musimy mieć czas, żeby na nowo „skleić” zespół. Nie chcemy tego robić byle jak.

A czy myślicie już nad następnym krążkiem?
Jeszcze na początku maja powiedziałbym, że to zdecydowanie zbyt daleka przyszłość. Jednak wydarzenia związane z koncertem w Teatrze Małym zmieniły moją optykę. I to w sposób zasadniczy.

Powróćmy jeszcze do tematyki „Szukaj!”. Czy mógłbyś w paru słowach opowiedzieć coś o najważniejszych, Twoim zdaniem, utworach na tej płycie?
Myślę, że każdy z nas wskazałby na inne utwory. Na przykład Marek pewnie na „Szukaja”, bo to jego kompozycja, którą w dodatku w dużej mierze nagrał w domowym studio.
Ja akceptuję i kupuję wszystko, co na płycie się znalazło. Ale te najważniejsze utwory to dla mnie „Ani mi starczy słów”, „Jesień”, „Srebrenica” i „Melodia wiatru”. I zakończenie „Bakłażana”.
„Ani mi starczy słów” z kilku powodów. Po pierwsze, bo to być może pierwsza w Polsce rejestracja płytowa tureckiego instrumentu o nazwie dziumbuś. To takie jakby połączenie banja i oud, wyrabiane od bodaj lat 20. ubiegłego wieku przez pewną rodzinną firmę turecką. Swego czasu instrument był dość popularny w pewnych kręgach na świecie, potem został zapomniany, teraz ponoć trochę wraca do łask. Można go usłyszeć np. na płytach takiego tureckiego bandu Yancimalar, zresztą którego utwór „Gates of Secrets” jest w naszym repertuarze.
Drugi powód to osoba autorki, czyli Mariany. To, że numer znalazł się na płycie, zawdzięczamy w dużej mierze właśnie jej – choć ona o tym nic nie wiedziała. Mam na myśli to, że gdy go nagrywałem, byłem już po pierwszych rozmowach z Marianą na temat naszej przyszłej współpracy. I wyobrażałem sobie, że ten numer tę współpracę jakoś zapowiada. Kombinowałem, że skoro nie udało się nam zarejestrować na płytę głosu Mariany, tak jak pierwotnie planowałem, to będziemy mieli choć taki jej ślad. Nawiasem mówiąc, Mariana broni się przed przypisywaniem jej autorstwa tej kompozycji, ponieważ jest to, jak twierdzi po prostu jedna ze skal starogreckich. No dobrze, mówię, gdyby to było tylko kilka nut w górę lub w dół, to OK., ale tu jednak mamy pewną ingerencję, jakiś konkretny zamysł kompozycyjny, więc moim zdaniem to jest jednak Mariana, a nie jacyś prehistoryczni Grecy (śmiech).
Ale to jeszcze nie koniec. Bo muszę dodać, że te melodię niejako wyciągnąłem, wyselekcjonowałem, „wysamplowałem” z fragmentu spektaklu „Metamorfozy”, Ośrodka Praktyk Teatralnych Gardzienice. Pojawia się ona tam jako taki wyrazisty kontrapunkt melodyczny w słynnej pieśni „Euoi Bakchai”, pod koniec przedstawienia. Tę pieśń rekonstruował Maciej Rychły. Ale tę kontrapunktową melodię wymyśliła Mariana.
I tu dojeżdżamy do kolejnego powodu umieszczenia „Ani mi starczy…” na płycie. Jest to swego rodzaju mój hołd dla pracy Gardzienic, dla aktorów tego teatru, dla jego reżysera Włodka Staniewskiego, dla tych miejsc, które przed laty mnie tak zaczarowały… Nieco tej magii spłynęło też potem na część zespołu, gdy w marcu tego roku pojechaliśmy do Gardzienic obejrzeć ich najnowsze przedstawienie, „Elektrę”, i wszyscy byliśmy pod dużym wrażeniem.
Znaczący jest też tytuł „Ani mi starczy słów”. Jest to fragment niesamowitego monologu, jaki w „Metamorfozach” wygłasza, czy raczej wykrzykuje, wypłakuje, w fenomenalny, poruszający sposób Mariusz Gołaj. Monologu o boskiej opiece, o tym, że: „ani mi starczy słów, bym opowiedział, co przed twym majestatem odczuwam, aniby mi nie starczyło na to tysiąc ust i tyleż języków i nie kończąca się, niewyczerpana struga wymowy”.
Swoją drogą to ciekawe, że o najkrótszym numerze na płycie tak się rozgadałem. A niektórzy pewnie w ogóle nie zauważyli jego obecności. (śmiech).
Wracając do innych numerów… „Jesień” – bo nam świetnie wyszła. Ma niezaburzony niczym klimat, lekki swing i ikoniczne wprost solówki skrzypiec i saksofonu.
„Srebrenica” ze względu na temat. To jest historia, którą bardzo chciałem opowiedzieć na płycie Stilo. Przymierzaliśmy się do niej już na poprzednim albumie, ale ostatecznie z braku czasu nie dokończyliśmy. Wyszła nam teraz chyba nieźle, choć najlepiej sprawdza się jednak na koncertach.
„Melodia wiatru”, bo to po prostu świetny numer, z kilkoma znakomitymi fragmentami. A już jak Damian dołożył do pierwszego wejścia melodii harmoniczny kontrapunkt, to numer jeszcze skoczył gdzieś w gwiazdy! Pojawiła się tu jakaś nieziemska atmosfera! I tylko szkoda, że nie udało się nam wpuścić jeszcze głosu Mariany w te miejsca, gdzie na płycie słychać dziumbusia. Ten dziumbuś wyszedł fajnie, intrygująco i w miarę stylowo, ale to, co zrobiła z tym numerem Mariana, przy okazji koncertu w Małym, to po prostu głowa odpada!
A koniec „Bakłażana” bo dodaliśmy tam takie nieoczekiwane dla co niektórych efekty – najpierw wchodzi pogłos, a potem się zaczyna sprzęgać – gałkami kręcił tu Leszek, on „opiekował się” tym fragmentem. Dzięki temu robi się tajemniczo, trochę demonicznie, trochę kosmicznie. I tym samym utwór, o którym mówiłeś przed chwilą, że kojarzy się z filmami sensacyjnymi, nagle skręca w dziwne rejony. I właśnie o to chodzi w Stilo. O zaskakiwanie i łamanie konwencji. I o to, że wszelkie oczekiwania publiczności mogą być wystawione na poważną próbę. Bo za rogiem w każdym numerze może kryć się niespodzianka. Jak dla mnie to to jest cudowna szkoła Franka Zappy i Steve’a Vaia. Może też Johna Zorna, może King Crimson. By zacytować tych największych, czy najbardziej znanych. Hm, więc jednak doszliśmy w wyniku tego wywiadu do powołania się na jakieś wpływy (śmiech).
No i na koniec muszę jeszcze dodać niesamowite solo Sylwii na fideli, kończące płytę. Po niemal dyskotekowym „Szukaju” ten utwór przywraca porządek rzeczom. Znowu zanurzamy się po uszy w metafizyce, znowu zaglądamy Panu Bogu za ucho – i właśnie takie działania decydują ostatecznie o być albo nie być Stilo. O naszej odrębności. Może to jest właśnie ten element, o który pytałeś, scalający te muzykę?
Wracając jeszcze do utworów, to korci mnie, żeby wspomnieć o „Wężu”, bo ma taką cudowną aurę absolutnej swobody artystycznej – soliści sobie tu maksymalnie poszaleli. No i to solo basu w „Bakłażanie”!

Czy na koncertach grywacie covery klasyków? Mam na myśli nie tylko słynną „Mazurę” Chopina…
„Mazury” nie gramy, bo to był jednak numer silnie związany z Sylwią, takie przynajmniej mam wrażenie. Przed odejściem Janusza wróciliśmy do „Masala”. Z innych coverów, jak to nazwałeś, wciąż wykonujemy „Powrót”. W Teatrze Małym połączyliśmy go z piękną pieśnią „Pyjemo Pyjemo”, z repertuaru Mariany, ale to był raczej jednorazowy strzał koncertowy. Kto nie był, niech żałuje. Podobnie jak może żałować coveru ukraińskiego pt. „Ivane Ivane”. Wzięliśmy go z płyty Mariany, oczywiście po swojemu przerobiliśmy, a efekt w Małym był taki, że jak skończyliśmy, publiczność zareagowała, jak po wykonaniu np. „Satisfacton” przez Stonesów na Wembley! Tak powiedział Damian, i tak rzeczywiście było. Piękny, niezapomniany moment…

I pytanie na koniec – jakie jest Twoje zdanie w temacie łączenia różnych styli muzycznych, np. jazzu i folku, folku i metalu, metalu i jazzu itp.? I jak przewidujesz rozwój młodej polskiej sceny folk i jazz w najbliższej przyszłości? Czy sukces takich kapel jak KZWW może mieć wpływ na szersze wypromowanie np. Stilo?
Jeśli chodzi o łączenie stylów, to jest to chyba jedyna droga, jaką może iść muzyka. I idzie nią tak naprawdę od wielu lat, to tylko my w Polsce nie jesteśmy wciąż do tego przyzwyczajeni, bo po prostu przez lata byliśmy odcięci od wielu nurtów ze świata. Ale wystarczy uważnie posłuchać tego, co trzydzieści lat temu robili choćby tak rasowi rockowi wykonawcy, jak wspomniani Stonesi, czy Hendrix. Na przykład Stonesi, będący przecież niemal synonimem ostrego, takiego prymitywnego w dobrym tego słowa znaczeniu łojenia rockowego, popełnili coś tak nierockowego jak „Lady Jane”, właściwie staroangielską balladę. A Hendrix? Kojarzony jest powszechnie z demolowaniem sprzętu na scenie i ostrą nawalanką gitarową, a tymczasem na przykład jeden z jego numerów z drugiej płyty jest w połowie właściwie klasycznym… polonezem.
Natomiast co do rozwoju polskiej sceny folk i jazzu… Na jazzie się nie znam, a folk? Według mnie scena folk, czy raczej etno – wolę to słowo – jest jedną z najwspanialszych rzeczy, jaką mamy w Polskiej muzyce. Oczywiście jest tu sporo nijakości, czy raczej przeciętności, są nawet rzeczy ewidentnie słabe, ale tak zawsze jest w kulturze – zjawiska wybitne są zawsze w mniejszości. Po prostu żeby były sobota i niedziela, trzeba najpierw przebić się przez poniedziałek, wtorek itd. Łatwo o tym się zapomina, i narzeka, bredząc coś o kryzysach, zapaściach… Odkąd żyję, zawsze słyszałem o kryzysie w polskiej kulturze, podczas gdy właśnie w tym kryzysowym momencie tworzyli Miłosz, Herbert, Kieślowski, Has, Niemen, Waglewski, Huelle, Stasiuk, Kantor, Staniewski, Łomnicki. Same perły polskiej kultury. To ma być kryzys?
Podobnie jest z folkiem. Kiedy Milo Kurtis zaprosił nas w styczniu do udziału w charytatywnym koncercie etno na rzecz ofiar tsunami, to sobie po naszym występie siedziałem i słuchałem, myśląc – jaka piękna muzyka, jacy piękni wykonawcy! Miał rację Karol pisząc potem na Muzykancie, że to, cytuję z pamięci „najwspanialsi z pokolenia”. Tak, niewątpliwie. Nie chciałbym tu nikogo pominąć, ale to, co robią na przykład Kapela ze Wsi, Wędrowiec, Swoją Drogą, Yerba, Stara Lipa, Dikanda, Lautari, Kapela Brodów, Osjan, Cracow Klezmer Band, Sarakina, Maria Pomianowska, Mikołaje, Jarek Adamów, Werchowyna, Kwartet Jorgi, Karpaty Magiczne, Joanna Słowińska, kiedyś Muzykanci, Goście z Nizin, czy jeszcze dawniej Zespół Polski, to to są rzeczy z reguły bardzo dobre, czasem świetne, a niekiedy wręcz rewelacyjne. Do tego się będzie wracać przez stulecia, i właśnie ci artyści przynoszą dumę naszej kulturze. Pytanie tylko, dlaczego poza Kapelą reszty wykonawców nie ma w szerszym obiegu? Ale kiedy to pytanie się pojawia, mnie robi się niedobrze. Ci wszyscy decydenci od mas mediów… Czy uda się przekuć sukces Kapeli za sukcesy innych? Nie wiem. Oby.

Wielkie dzięki za wywiad !!!

.

.

♦ ROZMOWA Z DOROTĄ KOŁODZIEJCZYK
Radio Józef, 9.12.2004
(całość wywiadu, łącznie z fragmentami nieemitowanymi na antenie)

Teraz na Sielskiej Fali gość z grupy, zespołu, orkiestry Stilo, Wojtek Stasiak. Witam serdecznie.
Miło mi. Witam wszystkich zgromadzonych.

Stilo to orkiestra, zespół, grupa? Kapela?
To już jak sobie tam wujenka życzy. Powiedzmy, że grupa, chyba to najprościej będzie. Kilka osób, które zebrały się po to, żeby sobie pograć muzykę.

Ale ta muzyka jest trochę inna od tej, jaką słyszymy w komercyjnych stacjach, czy choćby na Sielskiej Fali.
No, z tą komercją na Sielskiej Fali to bym nie przesadzał. Oby wszystkie stacje komercyjne tak wyglądały, jak Wasza. A że jest inna? I chwała, że jest inna, trochę inna, wypływa, wydaje mi się, może bardziej z serca, grana jest dla samej przyjemności grania muzyki, a nie dlatego, żeby ją w jakiś sposób sprzedać. Znaczy – oczywiście byłoby nam miło, gdyby i to nastąpiło, ale nie to jest celem naszym.

Czy tę muzykę, którą wykonuje grupa, zespół Stilo, można jakoś określić? Czy to jest jakiś gatunek?
No… pewnie można to jakoś określić, ale powiem szczerze, że jeszcze nikt tego nie dokonał. Jeśli ktoś by miał jakiś ciekawy pomysł, to zapraszamy. Może byśmy przejęli ten pomysł. Dlatego, że wiele razy się nad tym zastanawiałem. Na początku wydawało mi się, że to jest taki miks muzyki etnicznej, troszeczkę etnicznej, i rockowej. Ale później, kiedy zafunkcjonowaliśmy już jakoś na rynku, powiedzmy rzeczywiście związanym troszeczkę z muzyką folk, etno, coś w tym rodzaju…

… to się okazało, że jesteście jazzmanami (śmiech).
Tak, okazało się, że jesteśmy jazz-folkiem, jazz-etno, etno-jazzem. No, ja mam trochę inne pojęcie o jazzie, niż to, co my prezentujemy, ale trzeba też przyznać, że w tej chwili te definicje się tak rozszerzyły, że jazzem może być rzeczywiście bardzo wiele rzeczy. Gdzieś tam więc o ten jazz zahaczamy, ale wydaje mi się, że uczciwszą definicją byłoby etno-jazz-rock mimo wszystko. A jeszcze gdzieś tam jakieś elementy muzyki klasycznej troszeczkę przemycamy i muzyki współczesnej. Właściwie bierzemy dużo rzeczy. Wrzucamy do kotła i to tak mieszamy. I czasem nam wychodzi coś interesującego, czasem trochę mniej. To bardziej do słuchaczy należy ocena.

Wojtek Stasiak ze Stilo mówi w liczbie mnogiej. W takim razie pora na przedstawienie Stilo. Kto gra u Was?
No to się troszeczkę zmienia co jakiś czas. Na dzień dzisiejszy oprócz mnie w zespole jest Damian Orłowski, który jest skrzypkiem, i Marek Dutka, saksofon. I oni dwaj tworzą taki, ja to lubię mówić: atak zespołu Stilo. Ponieważ to są instrumenty solowe. Oni grają melodie, główne improwizacje do nich należą. I oni tworzą cały taki… jakby największy ruch w tym interesie naszym. A przygrywamy im właśnie ja, Tomek Żur, który gra na gitarze basowej i Janusz Kossakowski na perkusji – czyli sekcja rytmiczna.
No ale było w zespole jeszcze sporo ludzi, którzy… z reguły odchodzili, że tak powiem, na własne życzenie, chociaż na pewno większość z nich bardzo dużo do zespołu wniosła. To byli Turcy, którzy z nami jeszcze całkiem niedawno grali. Serhan Kizilpinar na instrumentach perkusyjnych i Alpago Polat na saksofonie i też na takich etnicznych instrumentach typu nay, typu bendir. I jeszcze całkiem niedawno grał z nami również perkusista Paweł Jedliński, ale… nooo… z powodów właściwie znanych tylko sobie, osierocił nas.
Natomiast jest jeszcze jedna osoba, o której właściwie nie powiedziałem, ponieważ ona jest, że tak powiem… właściwie cały czas jest członkiem zespołu, ale… w ostatnim roku rzadko można ją było z nami zobaczyć. To jest Sylwia Świątkowska, skrzypaczka, która jeździ po świecie z Kapelą ze Wsi Warszawa, która to Kapela jest takim okrętem flagowym polskiego folku w tej chwili, robi rzeczywiście karierę na świecie, głównie w Europie, ale też chyba i w Ameryce coś tam próbują. No i ona właściwie jest z nami, ale prawdę mówiąc częściej jest z Kapelą, a z nami jest wtedy, kiedy ma po prostu czas. Tak że… No, ale formalnie jest członkiem zespołu i cały czas liczymy na to, że może wróci do nas na pełen etat. Chociaż oczywiście życzymy Kapeli jak najlepiej.

Aby odwiedzić Stilo w Internecie należy napisać „www.stilo.terramail.pl”. A żeby spotkać ich osobiście, najlepiej udać się w najbliższą niedzielę na godz. 20.30 do klubu Diuna przy Dobrej 33/35. I pytanie do Wojtka Stasiaka: jak to jest z Waszymi koncertami? Kiedy tak naprawdę ten koncert się zaczyna? Kiedy Wy zaczynacie grać i tworzyć? Czy to jest od początku, czy te pierwsze kawałki są jeszcze takie na rozgrzewkę? Bo pod koniec to już rzeczywiście zaczyna być ostro…
No to wiele zależy od przestrzeni. Jak również od ludzi, bo przestrzeń przestrzenią, ale w gruncie rzeczy jedna publiczność odbiera tę muzykę, inna nie. Natomiast generalne założenie jest takie, że to powinno być właściwie od początku wejście w klimat muzyki, czyli już pierwsze takty są tak samo ważne jak ostatnie. Może nawet czasami jeszcze ważniejsze. Ale jeżeli gramy w klubie, gdzie jest dym, gdzie jest często hałas, bo słuchają tylko ci z przodu, a ci z tyłu to już tam, powiedzmy, spożywają różne napoje i sobie opowiadają, o tym, co się wydarzyło, gdzie jest bar i tak dalej, i tak dalej, no to wtedy często jest tak, że właściwie ludzie nie wiedzą, że my już zaczęliśmy grać i rzeczywiście poświęcamy przynajmniej parę minut na to, żeby i ludzi poinformować, że już się coś zaczęło, i żeby samemu się rozgrzać. A jak będzie na przykład w klubie Diuna, to w ogóle trudno powiedzieć. Bo każdy koncert jest indywidualną sprawą i właśnie zależy od miejsca, czasu – i czy w ogóle ktoś przyjdzie.

To teraz takie pytanie. W swoim repertuarze macie tyle utworów, że zapewne sami już może czasami nie wiecie, że tych utworów jest aż tyle. Jak przed koncertami wygląda ustalanie repertuaru?
Hm, to takie pytanie o kuchnię zespołu (śmiech).

Przepraszam.
Bardzo dobrze (śmiech).

Wie Pan, kobieta to… jej miejsce jest w kuchni, więc tak…
(śmiech) No nie potwierdzam (śmiech).

Dobrze, to w takim razie powrócę jednak do tego pytania o repertuar. Jak to jest?
No to też się różnie odbywa. To znaczy, ideałem, do jakiego dążymy, jest to, że sobie siadamy na jakiś czas przed koncertem i ustalamy wspólnie listę utworów i rzeczywiście czasami nam się to udaje. Ale szczerze mówiąc, to te koncerty wyglądają tak, że wszystko się… że tu biegamy, tu żeby nastroić instrumenty, tu próba dźwięku, tu ktoś nas zaczepia, i tak dalej, i tak dalej, więc jest kompletny chaos i czasami mamy tę listę przygotowaną wcześniej. Nie ukrywam, że często przeze mnie, po to, żeby już sobie zaoszczędzić tego trudu w tym momencie, kiedy już na to właściwie nie ma czasu. Natomiast staramy się, żeby te listy utworów były za każdym razem inne. Właściwie chyba nigdy nie zagraliśmy dwóch takich samych koncertów, jeżeli chodzi o ustawienie utworów. Nawet zresztą, jeżeli byłyby takie same, to i tak utwory są zawsze trochę inaczej grane, bo dużą rolę odgrywają improwizacje w tej naszej muzyce.

To dobrze, to w takim razie o najbliższy koncert zapytam. Czy już taka lista powstała?
No właśnie tak… chodzimy… – a na pewno ja – tak trochę po mieście i się zastanawiam, jak ona będzie wyglądała, co my chcemy tym koncertem pokazać, ludziom powiedzieć? Tak że jeszcze jej nie ma. Natomiast jesteśmy w momencie ważnym dla zespołu bardzo, ponieważ po pierwsze mamy nowego perkusistę, więc się, że tak powiem, jeszcze cały czas… zgrywamy jakby na nowo, znowu, w nowym składzie, troszeczkę nowym. Po drugie, właśnie kończymy nagrywanie płyty, kolejnej płyty, w Polskim Radio, pod czujnym okiem Leszka Kamińskiego, znanego producenta i realizatora, i właściwie… jesteśmy myślami jeszcze przy tej płycie, tam, w studiach przy Woronicza. I musimy dokonać teraz takiego mentalnego przestawienia, z tego, co tam się działo, z takiego procesu tworzenia, robienia wszystkiego, niemalże… lepienia jakby tych naszych utworów na nowo, na to, że musimy wyjść i znowu przestawić się na myślenie koncertowe. Że tamta płyta to już jest coś innego, a teraz musimy znowu zagrać koncert. I teraz: czy ten koncert ma być już jakąś zapowiedzią tej płyty, czy ma być czymś zupełnie niespodziewanym – no to wszystko się okaże na miejscu. Czy to będzie na przykład bardzo głośny koncert, taki niemalże rockowy, czy też kameralny? Nie wiem (śmiech).

Obecny w studio Wojtek Stasiak powiedział: „pracujemy nad kolejną płytą”, czyli pierwsza płyta się już ukazała. Płyta zatytułowana „Idą czasy”. I chyba jedynym miejscem, gdzie na pewno można ją zamówić, to jest strona internetowa zespołu. Czy są jeszcze miejsca na Mazowszu, gdzie ta płyta na pewno jest?
Na pewno można ją zamówić przez Internet przez stronę www.folk.pl, jak również przez stronę www.serpent.pl. – ta strona się dawniej nazywała www.terra.pl.

Dla tych, którzy interesują się muzyką folkową, to tamten adres był bardzo dobrze znany.
Można natomiast wskoczyć jeszcze, zajrzeć do takiego sklepiku Hey Joe, na tyłach kina Relax w Warszawie. Przy czym dodam, że „Idą czasy” to jest tak naprawdę nasza druga płyta, choć rzeczywiście pierwsza wydana w taki porządny, oficjalny sposób. Bo prawdziwie pierwsza, „Opowieści kamieni”, była wydana podziemnie niemalże i tylko dla grona kilkudziesięciu osób, więc… Może ją kiedyś zreedytujemy.

Przespacerujmy się w takim razie po płycie „Idą czasy”.
Nooo ta płyta… o ile sobie przypominam (śmiech), bo to było już dwa lata temu… Rzeczywiście warto się przespacerować, tak nieskromnie mówiąc. Nie chodzi mi o jakość muzyki, tylko… ona się rzeczywiście układa w pewne takie trzy bloki. Pamiętam, kiedy ustalaliśmy kolejność tych utworów, to nagle one się zaczęły… właśnie same się ułożyły w te trzy części, które ja sobie czasem przedstawiałem jako takie trzy części niemalże spektaklu teatralnego. Zresztą ta muzyka przez wielu ludzi jest traktowana jako coś, co mogłoby stanowić ilustrację do jakiegoś filmu, do jakichś przedstawień.
I rzeczywiście, ona zaczyna się takim spokojnym bardzo utworem „Tan Yetz”. Później ten spokój rozwija się powoli w stronę dynamicznych fragmentów w utworze „Latarnia zaczarowana”. Zresztą to jest utwór o sporych, znaczy może nie o sporych, ale o jakichś tam, dla mnie przynajmniej, bliskowschodnich konotacjach. I ta część – ona jest dość silnie etniczna, przynajmniej dla mnie – kończy się taką improwizacją na skrzypcach „Wielka mroźna cisza”. I to jest właśnie ta pierwsza część, pierwszy akt płyty.
I później zaczyna się część dynamiczniejsza, mazurkiem szopenowskim przerobionym przez nas. Po nim wchodzi utwór „Pieśń”, który gdzieś tam kiedyś powstał troszeczkę na motywach, czy w związku z fragmentem biblijnej „Pieśni nad Pieśniami”. Chociaż trudno mi powiedzieć, wyjaśnić te związki. To takie trochę w sferze niewypowiedzianej pozostaje, ale były. I kończy się ta druga część albumu utworem „Idą czasy”. To jest z kolei przeróbka pieśni z Podhala „Idą czasy za czasami”. Z tym, że taka dosyć daleko posunięta przeróbka.
I później zaczyna się część trzecia płyty, którą rozpoczyna Turek, który z nami wtedy grał. I zaśpiewał na płycie fragment tureckiej piosenki ludowej. I ta turecka piosenka przechodzi w taki rockowy, znowu dynamiczny utwór „Gwjazzzdy”. Który z kolei przechodzi w improwizację na perkusji, a ta jest niejako wstępem do utworu „Powrót po śmierci ukochanej”, który znowu jest naszą interpretacją polskiej pieśni ludowej z XIX wieku. Z tym, że z tego co się orientuję, dosyć mało znanej dziś pieśni. Nie jest to w każdym razie żaden hit folkowy. I tu się kończy trzecia część płyty.
I do tej trzeciej części jeszcze gdzieś tam został dodany utwór na akordeonie, „Kolesnikoff”. Mieliśmy olbrzymie wątpliwości, czy ten utwór zamieścić na płycie, ponieważ trochę jednak jest utrzymany w innej stylistyce niż reszta. Ale zdecydowaliśmy, że będzie to takie ciekawe, trochę z zaskoczenia, zwieńczenie wszystkiego, i też taka chwila jakby na ochłonięcie po emocjach – jeżeli oczywiście ktoś, kto słucha tej płyty, jakichś emocji doświadczył. Poza tym mieliśmy też nadzieję, prawdę mówiąc, że ten „Kolesnikoff” będzie zapowiedzią tego, co będziemy dalej robili z zespołem Stilo. Ten utwór miał być (tu znowu zdradzam kuchnię) zaaranżowany na zespół i miał być normalnym utworem wykonywanym przez grupę. Ale ostatecznie stwierdziłem, że może szkoda go eksploatować. Niech on sobie już będzie w tej formie, niech zamyka płytę i więcej go nie dotykajmy. Przynajmniej na razie, bo nigdy nie wiadomo, co w zespole Stilo się wydarzy.
Tak że ta płyta była jakąś tam opowieścią. Ktoś w jakiejś recenzji gazetowej powiedział, że jest to opowieść o miłości, o miłości w różnych odsłonach. Zresztą w książeczce do płyty pojawiają się też takie teksty, które gdzieś tam o tej miłości opowiadają, są takimi sygnalikami, takimi jakby „strzałami” krótkimi – nie rozwijamy bowiem tego tematu, każdy może wszystko sobie sam dopowiedzieć. Zresztą na okładce – to też zwrócę uwagę – jest para, dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, którzy siedzą, jak się dobrze wpatrzeć, przy stoliku. Na stoliku stoją jakieś filiżanki, to już jak się bardzo dobrze wpatrzeć. Tak że ta okładka też jakoś może do tego tematu miłości się odnosić, czy w ogóle relacji między ludźmi, miłości, przyjaźni…
Właściwie ta nasza muzyka – tak mi się wydawało na początku, gdy zaczynało Stilo funkcjonować – ma przekazywać, mówić o jakichś pozytywnych uczuciach, pozytywnych siłach. Nie chciałem tego wtłaczać w określenia już takie… określenia religijne, czy w określenia… w ogóle tego dookreślać. Bo… chciałem, żeby to było bardziej otwarte, żeby każdy, niezależnie od światopoglądu, jaki wyznaje, mógł tą muzyką się cieszyć i sobie sam ją opowiadać. Natomiast ona na pewno miała nieść pozytywne jakieś przesłanie. Aczkolwiek to nie znaczy, że to miała być muzyka lekka, łatwa i przyjemna. Bo bardzo chętnie sięgamy i sięgaliśmy, po rzeczy mroczne, ciemne, często dysonansowe, których właściwie normalny człowiek może nie słucha – i my też znowu nie siedzimy w takiej stylistyce – ale te właśnie fragmenty trudne, smutne, czasem wręcz depresyjne, chcemy żeby stanowiły taki kontrapunkt, od którego się można odbić, wchodząc, metaforycznie mówiąc, w jakąś tam jasność. I to mi przynajmniej, i mam wrażenie, że przynajmniej części zespołu, to przyświeca. Na pewno nie chcemy się kreować na jakichś wielkich artystów. Po prostu szukamy tą muzyką różnych rozwiązań. Ale chciałbym, żeby ta kropka, która staje po ostatnim zdaniu muzycznym, jakie wypowiemy, żeby ona była tą kropką pozytywną, że – szumnie mówiąc – dobrze jest żyć.

A przed kropką nazwa zespołu Stilo. Czy możemy rozszyfrować ją na koniec?
Najprostsze rozszyfrowanie brzmi tak, że jest to odniesienie do takiego niezwykłego zakątka nad polskim morzem. Jest to nazwa latarni morskiej, która znajduje się kilkanaście kilometrów od Łeby. I wokół tej latarni stoi sobie kilka domów, jest pole namiotowe i przyjeżdża tam trochę turystów co roku latem. Aczkolwiek w porównaniu do tych rzeczywiście kurortów, typu no choćby wspomniana tutaj Łeba, czy innych znanych miejsc nad Bałtykiem, to ci ludzie, którzy tam przyjeżdżają to nie jest żaden wielki tłum, to jest stosunkowo mała liczba, tak że można tam pojechać i po prostu odpocząć. Można powdychać wspaniałe powietrze, można zobaczyć czyste i wielkie plaże nadbałtyckie, puste. Można po prostu pobyć sam ze sobą, z ludźmi, z którymi się tam przyjechało, z przyrodą, z naturą, z Bogiem również, czy jak to sobie ktoś tam wszystko nazwie. I wydawało mi się, kiedy ten zespół gdzieś tam był w planach, że to jest taki dobry punkt odniesienia naszej muzyki. To znaczy… szukanie głębiej. Szukanie w świecie właśnie takich nieskażonych wartości, szukanie… w ciszy też. Chociaż nie ukrywam, że często robimy też sporo hałasu naszą muzyką, to ten hałas jest przeplatany jakimiś fragmentami ciszy. I to Stilo, to miejsce wyciszenia, uspokojenia, gdzie ptaki śpiewają, jest takim punktem wyjścia – i mam wrażenie, że dojścia – tej muzyki.
No, ale to są moje odczucia oczywiście i myślę, że każdy może mieć skojarzenia inne. W każdym razie na pewno nie mamy nic wspólnego z przemysłem motoryzacyjnym (śmiech).

A jak najbardziej z muzyką. Z muzyką z różnych bić serc, bo i bije w rytmie folkowym, i jazzowym, i etnicznym, i w różnych innych rytmach, ale zawsze prawdziwie. Odwiedził nas Wojtek Stasiak z zespołu Stilo.

.

ETNICZNY KONCERT W JAZZ CLUBIE
pes; „Gazeta Wyborcza/Kielce”, 22.02.2004

Polsko-turecki zespół Stilo, grający muzykę etniczną, folkową, jazz oraz współczesną kameralną, wystąpił w sobotę w kieleckim Jazz Clubie. Sześcioro artystów pod przewodnictwem skrzypaczki Sylwii Świątkowskiej dało wspaniały pokaz muzycznych improwizacji połączonych z klasyką. Zespół istnieje od 5 lat i ma na swoim koncie kilka głównych nagród, m.in. na V Festiwalu Muzyki Folkowej Nowa Tradycja 2002.

.

.

♦ PO KONCERCIE GRUPY STILO W KLUBIE BLUE NOTE
Tomasz Janas; „Gazeta Wyborcza/Poznań”, 23.03.2003

W trakcie koncertu zespołu Stilo słuchacze nie nagradzali muzyków przesadnymi owacjami, ale pod koniec nie chcieli ich wypuścić ze sceny. Grupa promująca swą nową płytę „Idą czasy”, zagrała świetny koncert
Opowieść o sobotnim koncercie Stilo można by rozpocząć od westchnienia, jak wielu wykonawców gubi się w niezrozumiałych i niepotrzebnych solówkach. Albo ilu jest sprawnych instrumentalistów, którym brakuje dobrego materiału, interesujących kompozycji. Albo ile jest zespołów w prymitywny, banalny sposób odwołujących się do ludowych tradycji. Jednak każdemu z tych spostrzeżeń – bardzo prawdziwych w przypadku wielu muzyków – zespół Stilo swoim graniem zaprzecza. Prezentuje kompetentne i trafne improwizacje, intrygujące kompozycje oraz przemyślane, wysmakowane odniesienia do muzycznej tradycji. Dlaczego nie towarzyszy mu zainteresowanie mediów i recenzentów – to już zupełnie osobne pytanie.
Po raz pierwszy Stilo usłyszałem blisko dwa lata temu podczas folkowego festiwalu w Skierniewicach. Potem była ubiegłoroczna Nowa Tradycja w Warszawie (gdzie grupa zdobyła jedną z głównych nagród) i letni koncert na Dziedzińcu Zamkowym w Poznaniu. Piszę o tym wszystkim, bo z przyjemnością obserwuję, jak rozwija się i dojrzewa proponowana przez zespół koncepcja. Grupa, która od początku wydawała mi się wielce obiecująca, dziś jest już profesjonalnym i frapującym wykonawcą.
Warszawski sekstet proponuje formułę akustyczno-elektryczną. Elementy jazzu, czasem też rocka, splata z bardziej lub mniej ewidentnymi odwołaniami do muzyki tradycyjnej. Trochę tu słowiańszczyzny, trochę orientu; w składzie Stilo jest muzyk z Turcji – Serhan Kizilpynar grający na darabuce. Poza nawiązaniami do czystej tradycji w repertuarze grupy znalazł się też jeden z mazurków Fryderyka Chopina. Ważna jest jednak nie tylko sama obecność tej kompozycji (wszak w dowolnym kontekście wykorzystać można każdy muzyczny temat), ale fakt, że doskonale współgra on z resztą materiału, że jest elementem spójnej układanki.
Lider Stilo, bardzo dobry gitarzysta Wojciech Stasiak, wie, jakie są atuty jego formacji, i potrafi je świetnie wykorzystać. A do tych atutów należy, obok udanych kompozycji i zdolności improwizatorskich, rzadka umiejętność grania zespołowego, świetna współpraca między poszczególnymi członkami grupy. Nie da się pominąć skrzypaczki Sylwii Świątkowskiej. Ma niezwykłe umiejętności – i to nie tylko techniczne, ale również brzmieniowe. Świetnie frazuje, jest wrażliwa i maksymalnie zaangażowana w muzykę.
Żal tylko, że niezbyt liczni słuchacze odwiedzili klub Blue Note. Istotnie – tym razem nie zagrał w klubie zespół popularny, niech jednak żałują ci, którzy nie przyszli.

.

.

♦ STILO – KILKA UWAG O NAGRYWANIU
Wojtek Stasiak; „Gadki z Chatki”, 6/2002

W listopadzie i grudniu 2002 roku w warszawskim studio S4 swoją drugą płytę rejestrował zespół STILO. Efekty ukażą się na rynku w marcu tego roku. Nagranie odbyło się dzięki Radiowemu Centrum Kultury Ludowej.
I.
Co robią instrumenty, kiedy stoją samotnie w studio, w nocy?
Nie lubimy się z nimi rozstawać. A jednak gdy kończy się kolejny dzień pracy nad płytą, zostawiamy je w obcych pomieszczeniach –  tak ufnie, jakby były dalej w naszym domu.
Ale czyż studio nagraniowe, owo dziwne miejsce, w którym próbujemy „przelać na papier” wszystkie nagromadzone wcześniej muzyczne myśli, nie staje się szybko czymś podobnym do domu?
II.
Leszek Kamiński to znakomity fachowiec. Ma na koncie sześć Fryderyków w kategorii realizacji dźwięku, a pracował nad tak klasycznymi już projektami, jak „Al Capone” T.Love’u, „Transmisssion” Houka, „Earth” Humana czy wreszcie płyty Edyty Bartosiewicz. Do tej pory z folkowymi albumami miał kontakt jedynie w przypadku obu kompaktów Szwagierkolaski. Teraz do CV doszło mu Swoją Drogą, które rozpoczęło prace nad materiałem prawie miesiąc przed nami.
Dobry realizator to połowa sukcesu grupy. On nie tylko wie, jak rozstawić mikrofony, do czego podłączyć bas i jak nadać nagraniu ostateczne brzmienie. Dobry realizator przede wszystkim powinien być specjalistą od wyczuwania potencjału wykonawców, z jakimi ma do czynienia. Potencjału muzycznego i charakterologicznego. Z kim zażartować i kiedy to zrobić. Od kogo i w którym miejscu wymagać stuprocentowej precyzji, a na co można lub trzeba przymknąć oko. Bo lepiej nie będzie, albo – bo da się coś poprawić potem na komputerze. Dobry realizator jest konsekwentny w działaniu, asertywny, ale też w pełni otwarty na zdanie wykonawcy, eksperymenty i nowe doświadczenia. Jednocześnie nie traci czasu na zbędne działania. Jest jedyną osobą  w studio, która w czasie wielodniowych sesji cały czas potrafi zachować koncentrację. Więcej – są chwile, kiedy przejmuje dowodzenie. A robi to nie dla własnego ego, ale by wyciągnąć z nagrywanej muzyki wszystko, co się da.
I taki właśnie jest Leszek Kamiński. Do tego świetny, bezpośredni facet. Dusza-człowiek.
III.
Reżyserka studia S4 wygląda jak skrzyżowanie „Gwiezdnych wojen” i „Żółtej łodzi podwodnej”. Sterylny design, wyprofilowane ściany w kolorze „yellow” z dodatkiem „black”, lampeczki, przyciski, wskaźniki, no i ten cały odjazdowy sprzęt nagraniowy, o którym krążą legendy.
Nowoczesny, a jednocześnie tak bezbronny. Gdy jedno z nas wyjmuje z niepozornie wyglądającego przedłużacza ładowarkę od komórki, przy okazji wypada z niego jakiś zasilacz – jak się okazuje, do całego systemu komputerowego, rejestrującego sesję. Serhan dogrywa właśnie darabukę i w jednej chwili słyszy w słuchawkach, jak cały dźwięk efektownie zanika, jakby wpadł w studnię. Zawiesza się system! Gdy Leszek restartuje komputer, na moment wstrzymujemy oddechy – czy przypadkiem nie ulecą w niebyt wszystkie nasze dokonania?
Nie uleciały!
IV.
Czy można tak zacząć sesję – w pierwszych sześć godzin, czyli przez cały studyjny dzień, niczego nie nagrać? Oczywiście. Samo rozstawienie, dostrojenie, omikrofonowanie i ustawienie brzmienia perkusji, jak zwykle w profesjonalnym studio, zajęło nam kilka godzin. W międzyczasie okazało się, że perkusista musi w trybie nagłym kupić nowy naciąg do bębna taktowego, co w Warszawie dwanaście lat po wprowadzeniu gospodarki rynkowej wcale nie jest takie łatwe. Gdy wreszcie rejestrujemy we trzech (bas, perkusja i gitara) podkład do pierwszego utworu sesji, „Latarni”, okazuje się, że nadaliśmy numerowi zbyt wolne tempo, a w dodatku przedwzmacniacz, do którego był podłączony basista, wygenerował niepożądane szumy. Wszystko trzeba było zrobić jeszcze raz, a tu kazali już opuszczać studio.
Po takich dniach zostaje w głowach dziwny niepokój.
V.
Cały pomysł płyty polegał od początku na tym, żeby połączyć studyjne, jak najlepsze brzmienie z duchem grania na żywo. Dlatego właśnie – tak jak w „Latarni” – wszystkie podkłady, czyli perkusję, bas i gitarę nagrywaliśmy razem, „live” (i w większości utworów usłyszycie na płycie pierwsze podejścia), a potem, na oddzielnych śladach dokładaliśmy tematy i solówki. Wyjątek zrobiliśmy w „Tańcu”, gdzie oprócz solówki na skrzypcach wszystko dzieje się w czasie rzeczywistym.
VI.
Najpierw był sen. Mojej żony. Alpago odwraca się, wychodzi ze studia i mówi, że już nie wróci.
Sześć dni później wszystko się powtórzyło. Tylko, że tym razem to już nie był sen.
Najpierw szok – zostaliśmy w połowie drogi, z rozgrzebanym materiałem i perspektywą nieskończenia nagrań. No i z pytaniem dlaczego w ogóle tak się stało?
Potem gorączkowe poszukiwania ludzi, którzy niemal z dnia na dzień mogliby nam pomóc.
Aż wreszcie są! Marek Dutka – zaprzyjaźniony saksofonista, który jeszcze całkiem niedawno grał z seniorem polskiej perkusji jazzowej, Władkiem Jagiełłą. No i Fryderyk Mizerski – puzonista z Akademii Muzycznej.
To był siódmy Fryderyk tej sesji…
VII.
Na ile folkowa – czy raczej etniczna – jest ta płyta? Dokładnie na tyle, na ile jest jednocześnie rockowa i jazzowa. Czyli taka, jak cały nasz styl.
Są więc dwie przerobione przez nas polskie pieśni ludowe. Jest echo rodzimej wiejskości w postaci dość odważnej wariacji na temat chopinowski. Są skrzypce Sylwii, kobiety która pełnymi garściami czerpie z tradycji polskiej muzyki żałobnej, pieśni postnych, pogrzebowych czy rozmaitych lamentów za tym, co minione. Wszystko spajają konteksty bliskowschodnie – oryginalne, bo generowane przez stuprocentowych Turków, i nasze własne, polskie, ale szczere, od serca, nieudawane i niestylizowane. Przynajmniej taką mamy nadzieję.
VIII.
Kiedy na dobre zabieramy instrumenty ze studia, rozglądamy się z żalem dookoła. Ech, żeby mieć takie pomieszczenia dla siebie!
Podróż kosmiczna zakończona. STILO wraca na Ziemię.

Leszek Kamiński wraca do gwiazd.

.

.

♦ ROZMOWA Z MAŁGORZATĄ JĘDRUCH
Polskie Radio Program II, grudzień 2002
(całość wywiadu, łącznie z fragmentami nieemitowanymi na antenie)

Skończyli Państwo nagranie płyty. Kto wziął w nim udział?
Wojtek Stasiak: W nagraniu brała udział nasza mała gwiazdeczka, czyli Sylwia Świątkowska…

… Przypomnijmy, że skrzypaczka została wyróżniona podczas ostatniego festiwalu Nowa Tradycja.
WS: Tak, tak, dokładnie. Również Tomasz Żur, basista. Dalej Paweł Jedliński, który grał na perkusji i na różnych dziwnych instrumentach perkusyjnych. Dalej Alpago Polat, który wystąpił na saksofonie, nayu iii… być może jeszcze… właściwie nie być może a na pewno zagrał na kilku instrumentach perkusyjnych. Dalej jego turecki kolega, i nasz przy okazji, Serhan Kizilpinar, który zagrał na darabuce. Ja, czyli Wojtek Stasiak, gitara. I… czy kogoś pominąłem? Nie, to był zasadniczy skład zespołu.

Jak rozumiem, jeszcze ktoś był gościnnie?
WS: Tak, wystąpiły trzy osoby gościnnie. Marek Dutka na saksofonie tenorowym, Fryderyk Mizerski na puzonie i zagrał jeszcze na akordeonie mój ojciec, Leszek Stasiak, ale czy on się zmieści na płytę, to nie wiemy. Bo akordeon to duży instrument, może nam się nie zmieścić…

Panie Wojtku, kto stoi za pomysłem założenia Stilo?
WS: Jakieś tajemnicze siły zapewne, o których ja do końca nie wiem. No i parę osób. Na pewno ja, no bo sobie taki zespół parę lat temu wymyśliłem. To znaczy ja wymyśliłem trochę inny zespół. Ale potem, ponieważ zespół nie może działać jednoosobowo, choćby z tego względu, że nie umiem grać na różnych fajnych, pięknych instrumentach, więc byłem zmuszony zaprosić kilka osób do tego zespołu. Co oczywiście okazało się strzałem w dziesiątkę i co było dla mnie rzeczą wspaniałą. Byłem, i do tej pory jestem, strasznie wdzięczny tym ludziom, którzy się zgodzili grać w tym zespole, że do niego przyszli. No i tyle. Chciałem po prostu pograć muzykę, która trochę wykracza poza takie proste kanony, które tutaj w Polsce obowiązują. Muzykę, która będzie bardziej oddziaływała samym dźwiękiem, melodią, różnymi brzmieniami niż słowem, niż tekstem. Chociaż nie wykluczałem nigdy, że być może kiedyś Stilo będzie wykonywało utwory, w których ktoś będzie coś śpiewał. W każdym razie na razie nie, i na tym początkowym etapie odrzucałem tę myśl. I udało się tę ideę jakoś do tej pory utrzymać przy życiu. Bałem się tylko jednego. Chciałem, żeby to była muzyka w miarę oryginalna. Znaczy ja wiem, że oczywiście prochu nie wymyślimy, i nie twierdzę, że Stilo to jest zespól grający muzykę, której nikt wcześniej nie grał przed nim. Ale chodziło mi o to, żeby z jednej strony nie pójść w jakąś taką łatwą world music, która często dla mnie jest po prostu muzyką do windy. Z drugiej strony, żeby nie pójść w jakieś funky-fusion – bo to też jest taki łatwy skręt, który często zespoły rockowe czy jazzowe grające muzykę instrumentalną obierają. Chciałem żeby jakoś zapełnić ten czas grania utworu czymś ciekawym. No i myślę, że trochę nam się to udało.

Sylwia Świątkowska – co Panią skłoniło do tego, aby pracować razem z zespołem Stilo?
Sylwia Świątkowska: Chyba to, co Wojtek powiedział – taka niekonwencjonalność. I przede wszystkim chyba to, że jest bardzo wiele miejsca na improwizację, gdzie można powiedzieć to, co się chce.

A jak to zaczęło się z Pani skrzypcami? Kiedy pomyślała Pani, że chciałaby grać na skrzypcach i zaczęła się Pani uczyć gry na skrzypcach?
SŚ: Oj, to bardzo bardzo dawna historia, bo jak miałam sześć może siedem lat, chodziłam za moją mamą i ciągnęłam ją za spódnicę i mówiłam, że koniecznie muszę grać na skrzypcach i musi mnie zapisać do szkoły muzycznej. Kompletnie nie wiadomo, skąd się to wzięło, w każdym razie [śmiech]…

To znaczy – nie było wcześniej tradycji rodzinnych?
SŚ: Nie, w ogóle. Właśnie to jest [śmiech]… No nie wiadomo skąd. Nie wiem, czy usłyszałam, zobaczyłam gdzieś w telewizji, czy usłyszałam w radiu? Naprawdę nie wiem. W każdym razie wymogłam to na rodzicach, że mnie zapisali do szkoły muzycznej, na skrzypce, i tak zostało.

Jak ta droga wyglądała, od tych najwcześniejszych lat?
SŚ: Och, muszę powiedzieć, że było ciężko! [śmiech] Wiele trzeba było desperacji, żeby jednak w tym pozostać, bo to ćwiczenie codzienne i tak dalej to jest naprawdę ciężka praca. Tak mi się wydaje przynajmniej teraz. No i oczywiście dużą pracę trzeba było włożyć w to, żeby potem zacząć grać w ogóle bez nut – to było dla mnie najtrudniejsze przez jakiś czas. Aczkolwiek zawsze jakiś imperatyw był, żeby jednak coś powiedzieć od siebie.

A w którym momencie nastąpił ten przełom – postanowiła Pani odłożyć nuty na bok: dobrze, Bach jest Bachem, ale ja muszę spróbować coś od siebie zacząć grać?
SŚ: To było po szkole średniej, kiedy chciałam zdawać na Akademię, ale później się okazało, że jakoś psychicznie kompletnie nie byłam do tego przygotowana i odłożyłam skrzypce mniej więcej na rok. Ale później stwierdziłam, że nie. Że po prostu muszę koniecznie grać, bo… [śmiech] że to jest jakieś tam moje przeznaczenie, moja pasja wielka i bez niej już nie mogę żyć. No i tak się zaczęło. I najpierw jedna nutka, później dwie, a teraz już wychodzą jakieś melodie [śmiech].

A jak się Pani realizuje w Stilo? To znaczy, co najbardziej Pani lubi? Czy możliwość pracy w studiu i cyzelowania wszystkich drobiazgów, szczegółów? Czy woli Pani grę żywiołową, która ma miejsce na koncertach?
SŚ: O tak, stanowczo dużo bardziej wolę grać na koncertach. W studiu, nie da się ukryć, jest to praca trochę stresująca. Wychodzą wszystkie błędy, wszystkie fałsze. Tam jest takie skupienie nad szczegółem. A na koncertach działają głównie emocje, prawda? To, co się przeżywa, to się pokazuje, przelewa na muzykę.

Który z utworów, które teraz zostały zarejestrowane, jest najciekawszy, a może najważniejszy dla Pani?
SŚ: Jest parę takich utworów, ale… Ja w ogóle wolę takie… Na płycie jest parę mocno zaaranżowanych utworów i parę improwizowanych, gdzie można sobie odpłynąć. No to myślę, że wolę właśnie te drugie [śmiech].

A które to są?
SŚ: To jest… „Taniec”. To są „Gwiazdy”. To jest „Latarnia”. To… tyle co pamiętam [śmiech]

Co pociąga Panią w muzyce ludowej, muzyce tradycyjnej? Bo również taką muzykę Pani wykonuje.
SŚ:
Hm… może jakaś… prawda, może żywiołowość, … emocje… No i to, że bardzo dużo można dać jednak od siebie. Że nie jest się ograniczonym jakimiś konwenansami – że smyczek trzeba trzymać tak a nie inaczej, tutaj musi być czyściutko, wszystko klarowne. A nie zawsze się tak da. To jest jednak żywioł. Tak mi się wydaje.

A jak Pan zaczynał, panie Tomaszu?
Tomasz Żur: Dziecięciem będąc, nie miałem niestety okazji załapać się do żadnej ze szkół. Muzycznych. Zabrakło mi desperacji być może w przekonywaniu rodziców. Ale zawsze wiedziałem, że będę zajmował się muzyką. Jakiś czas temu, dawno temu, spotkałem Wojtka. I graliśmy w jednym zespole. Ten zespół był zupełnie czymś innym niż Stilo. To był zespół rockowy, graliśmy tam na gitarach. Kiedy zespół ten przestał istnieć, Wojtek skupił się na swoim nowym projekcie i po jakimś czasie zabrakło mu basisty w zespole. Ponieważ ja bardzo lubię grać na basie, chociaż pierwotnie moim instrumentem była gitara, to zostałem basistą, bo taki był potrzebny. Nie spodziewałem się, że będę grał kiedyś w takim zespole, gdzie jest potrzebna umiejętność improwizacji również na gitarze basowej, która zazwyczaj jest instrumentem nadającym tylko rytm. Ale trafiłem na takich muzyków w zespole, gdzie mogę się zupełnie zrealizować.

Jaką rolę gra w Stilo towarzyska otoczka?
TŻ: Towarzyska otoczka w naszym przypadku nie ma aż takiego znaczenia. My się… mam nadzieję… ja ich wszystkich bardzo lubię i my się bardzo kochamy w zespole. I bardzo odpowiada mi atmosfera panująca w naszej grupie. Natomiast liczy się przede wszystkim porozumienie i muzyka. Każdy z nas ma jakieś swoje pomysły, każdy ma jakieś swoje preferencje, natomiast potrafimy znaleźć gdzieś kompromis. Oczywiście są tarcia, oczywiście są różnice, ale póki nie okładamy się po głowach, to wszystko jest w jak najlepszym porządku. A nie okładamy się po głowach. Najważniejsza jest muzyka i porozumienie, a takie mamy zarówno na scenie, jak i w studio.
SŚ: Ja chciałam dodać jeszcze, że co jest chyba dla mnie w ogóle jedną z najcenniejszych rzeczy w zespole Stilo, to to, że potrafimy się nawzajem inspirować. To jest bardzo ważne. Jakby czerpiemy z siebie. To jest dla mnie bardzo bardzo ważne.

Czy, gdy pracujecie nad repertuarem, spotykacie się, żeby wszystko przedyskutować? Czy inspirujecie się pracą innych wykonawców?
WS: Ja nie zauważyłem, żebyśmy odbywali w zespole jakieś spotkania, mityngi, na których byśmy podpatrywali cudzą pracę, albo nawet nie zauważyłem czegoś takiego, żeby ktoś w domu indywidualnie coś odkrył i przynosił na próby. Być może incydentalnie się coś takiego odbywało, ale w tej chwili mi do głowy to nie przychodzi. Nie jest to nasza metoda w każdym razie. Zapewne każdy w domu czegoś tam słucha i rozmawiamy czasem o różnych rzeczach, które nas inspirują albo nie inspirują – zażarte są czasami nasze dyskusje, choćby na temat naszych definicji pewnych stylów muzycznych [śmiech], czym jest rock, czym nie jest, czym jest jazz, czym nie jest, co jest ważne w muzyce, co nie. I to są bardzo miłe dyskusje, chociaż każdy oczywiście chce przekonać innych [śmiech]. I to się pewnie jakoś gdzieś tam później na naszą muzykę przekłada, ale zasadniczo przychodzimy na próby i po prostu tak jakbyśmy się podłączali do jakiejś innej… innego wymiaru. Pomysły sobie gdzieś tam samorzutnie spływają.

Co jest najważniejsze – improwizacja czy realizacja konkretnych pomysłów aranżacyjnych, instrumentacyjnych?
TŻ: Tutaj nie ma konfliktu. Bo w jednym i w drugim się jak najbardziej możemy realizować. Realizacja pomysłów aranżacyjnych jak najbardziej jest niezwykle istotna. Na pewnym etapie musi być właściwie dopracowana, ale bez improwizacji my byśmy nie istnieli. Ale też gdyby nie było odpowiednio ułożonych aranży, ta muzyka – nagrana zwłaszcza – byłaby pozbawiona sensu.

I na zakończenie – najważniejsze doświadczenie zdobyte podczas realizacji tych nagrań.
WS: Dla mnie niewątpliwie olbrzymim, wspaniałym przeżyciem była cała ta sesja. Nie tylko ze względu na to, że weszliśmy do jednego z najlepszych studiów w Polsce, a stało się to dzięki Radiowemu Centrum Kultury Ludowej, które zrobiło nam wspaniały prezent w ten sposób. I nie tylko dlatego, że mieliśmy po prostu możliwość dokonania nagrań i nagrania płyty w profesjonalnych warunkach. Ale również ze względu na osobę, która dla mnie jest niemalże – była wcześniej już – w panteonie postaci muzyki polskiej. Chociaż niby człowiek z drugiego planu, ale jednak. Mówię tu e Leszku Kamińskim, który nas nagrywał. Okazało się, że jest to człowiek, który przewyższył wszystkie moje oczekiwania. Nie tylko znakomicie nas nagrał, ale przede wszystkim okazał się on niesamowicie życzliwym, sympatycznym, otwartym człowiekiem, człowiekiem, który nooo… jakby był siódmym członkiem naszego zespołu. Tak że kiedy tylko myślę sobie te dwa słowa: „Leszek Kamiński”, to gdzieś przenoszę się troszeczkę w inne wymiary.
SŚ: Poza tym, o czym mówił Wojtek, o spotkaniu z Leszkiem Kamińskim, myślę, że ta sesja jeszcze daje jakby troszeczkę inne spojrzenie na naszą muzykę. Bo naraz słyszę ją jakby z zewnątrz, z boku, mogę doświadczać jej w inny sposób. To może tak.
TŻ: Chociaż nie jesteśmy debiutantami, w studio bywaliśmy nie raz nie dwa, tak rzeczywiście – no tu nie wymyślę nic oryginalnego – właśnie współpraca z Leszkiem pozwoliła mi dojrzeć, jak bardzo wiele zależy od realizacji nagrań. W tym wypadku na absolutnie mistrzowskim poziomie. Różnica przed miksem i po zgraniu jest gigantyczna i taką mrówczą pracę, jaką poświęcił nam Leszek, to… ja nie widziałem nigdy wcześniej i jestem pod wielkim wrażeniem, jak można wiele wycisnąć jeszcze z tego, co już żeśmy nagrali.
WS: Ale jednocześnie chciałem na koniec dodać, że – absolutnie zgadzając się z tym, co mówił Tomek przed chwilą – udało nam się chyba zachować na tej płycie taką proporcję między tym, co można wyciągnąć z nowoczesnego studia i ze świetnego realizatora, czyli tym całym dopieszczeniem brzmień i tak dalej, taką superprecyzją, a pewną energią płynącą z grania na żywo, ponieważ szkielet tej płyty – czyli wszystko to, co się gdzieś tam w rytmach odbywa, między perkusją, basem, gitarą przede wszystkim – był nagrywany tak, jak to można usłyszeć na koncertach: czyli graliśmy to razem. Później dopiero dokładaliśmy te różne mniejsze lub większe smaczki. Tak że mam nadzieję, że udało nam się gdzieś ten duch grania na żywo połączyć z taką, no, w cudzysłowiu superprodukcją.
TŻ: Potrafiliśmy zagrać prawie jak na żywo, nagrywaliśmy to wszyscy razem, a jeszcze oprócz tego brzmi to fantastycznie w studio.

.

.

♦ ROZMOWA Z ANETĄ DZIENIS
Polskie Radio Program II, 14.04.2002 (po próbie dźwięku do wieczornego występu
w konkursie festiwalu Nowa Tradycja; fragmenty wyemitowane w radio)

Jak powstało Stilo?
Wojtek Stasiak: Zespół Stilo powstał pod koniec lat 90. w Warszawie pod wpływem mojego pragnienia stworzenia zespołu, który sięgałby do jakichś niekonwencjonalnych rozwiązań muzycznych, omijałby szerokim łukiem banał różnego rodzaju, w którym można byłoby wnieść coś niekoniecznie nowego – bo trudno coś wymyślić nowego – ale coś ciekawego do muzyki, coś z czym się rzadko miałem okazję w Polsce, na polskich scenach, na polskich płytach spotkać. I początkowo była to bardziej idea, która się zmaterializowała w tym, że zaprosiłem do współpracy najpierw pewnego kongistę Grzegorza Urbaniaka, a później Sylwię Świątkowską, obecnie już szeroko znaną w polskich kręgach polskiej muzyki folkowej. I nagraliśmy przez kilkanaście miesięcy takich luźnych, niezobowiązujących właściwie prób demo, które sobie później gdzieś tam wydaliśmy domowym sposobem [jako płytę „Opowieści kamieni]. I to demo zamknęło pierwszy etap, po którym sobie postawiłem pytanie „co dalej”? Czy zespół będzie istniał, czy jest sens w to dalej się bawić, czy też to demo było jednorazową przygodą. Postanowiłem spróbować i zaprosiłem Tomka Żura, który wcześniej grał ze mną w zespole rockowym Vahanara. I zaprosiłem również perkusistę tegoż zespołu, Maćka Mirońskiego. I to był trzon takiego prawdziwego zespołu Stilo. W kilka miesięcy później dołączył Turek mieszkający i pracujący w Polsce, Alpago Polat. I tak żeśmy zadebiutowali wiosną 2000 roku. Później, po kilku koncertach, skład nam się troszeczkę rozsypał. Odszedł perkusista, na szczęście znalazł się drugi i to jest ten człowiek, który z nami dzisiaj tak pięknie gra, Paweł Jedliński. I wkrótce wkrótce dołączył jeszcze Turek Serhan Kizilpinar, który obsługuje głównie darabukę. I to jest nasz skład w tej chwili, już ustabilizowany.

Jak określilibyście swój styl?
WS: Jest to połączenie etno, jazzu, rocka, troszeczkę może takiej współczesnej muzyki również. I to wszystko, co mogę powiedzieć na ten temat, bo wszystkie etykietki, które próbowałem wymyślić albo zaadaptować z tego, co mi ludzie podsunęli, w żaden sposób nie oddają idei tej muzyki a tylko stwarzają jakieś złudne skojarzenia.

Jak powstają Wasze utwory?
WS: Generalnie aranżacje powstają wspólnie. Natomiast co do tych utworów, które znalazły się w naszym repertuarze na Nową Tradycję, to aranżacje były wcześniej wykoncypowane, głównie przeze mnie, i później wspólnymi siłami je modyfikowaliśmy, każdy dokładał swoje. Ale generalnie to raczej jest wspólna praca. Ja staram się tylko pewne pomysły jakby wrzucać, natomiast reszta już płynie na fali takiej zespołowej.

Na ile utwory, które tu przygotowaliście, są związane z polskim folklorem?
Tomasz Żur: Wszystkie trzy utwory, jakie gramy na Nowej Tradycji, jak najbardziej są inspirowane muzyką ludową. Pośrednio lub bezpośrednio. Pierwszy utwór, Powrót, oparty jest na motywach pieśni ludowej „Powrót…
WS: … po śmierci ukochanej”.
TŻ: Po śmierci ukochanej. Drugi jest wariacją na temat „Mazurka opus 33” Szopena. Który też jest oparty na ludowym mazurku. No i trzeci to jest utwór oparty na melodii z gór.
WS: „Idą casy za casami”. Szykując się do Nowej Tradycji, próbowaliśmy wydobyć z tych melodii ich taką smutniejszą warstwę, treść. Ale jednocześnie chcieliśmy nie zatracić charakteru naszej własnej muzyki, która stanowi jeszcze ciągle większość naszego repertuaru, muzyki w której dużo jest takiego „zadumania”, jakiejś takiej prawie że ciszy, spokoju. Chcieliśmy to jakoś połączyć. A przy okazji ciekawym eksperymentem na pewno jest ten mazurek szopenowski, w którym połączyliśmy… troszeczkę tam wzięliśmy melodię od Szopena, dołożyliśmy do tego rytmikę turecką, na dziewięć-ósmych, no i brzmi to jak takie połączenie – mam nadzieję, że to nie jest hybryda – ale udane połączenie jakiejś polskiej ludowości z bliskowschodnimi klimatami.

Co sądzicie o polskiej scenie folkowej?
WS: Ja osobiście jestem wielkim fanem polskiej muzyki folkowej, wielu zespołów. Połowa tego, co jest na polskiej scenie folkowej, mnie naprawdę fascynuje. To znaczy ta połowa, która właśnie taka jest troszkę jak Stilo, to znaczy taka klimatyczna, taka transowa. Wszystkie te zespoły, które wydobywają w swojej twórczości smutek, w których muzyce odczuwa się ból istnienia. Dla mnie to są takie kapele, jak Kapela ze Wsi Warszawa, jak Muzykanci, jak Sarakina, jak zespól taki nowy, bardzo fajny – Swoją Drogą, jak Cracow Klezmer Band i jeszcze pewnie parę zespołów… Dikanda… które pominąłem. I jest ich naprawdę sporo. Natomiast na tym festiwalu troszeczkę niestety mniej słuchałem muzyki, ponieważ starałem się skupić na swoim zespole – żeby też się nie sugerować niczym.
TŻ: Mnie również cieszą sukcesy takich popularnych zespołów folkowych – od Trebuniów Tutków poprzez Brathanki, Golców i tak dalej. Bo to jest po prostu dobra muzyka. A to że jest popularna, to… tylko pozostaje się cieszyć.

A skąd nazwa Stilo?
WS: Nazwa zespołu wzięła się z pewnego przylądka nad Morzem Bałtyckim, polskim, gdzie znajduje się latarnia morska prześlicznej urody i wspaniałe miejsce, wspaniałe lasy. Jest to niedaleko Łeby. Zapraszamy tam wszystkich na urocze wakacje.

.

.

CURIOUS SOUNDS
†Simon Mol; „Warsaw Voice”, 17.03.2002

Audience members were left in tears when Polish folk group Stilo performed „The Gates of Secrets”, a song by the Turkish group Yansimalar, at their March 7 concert at Natolin Culture Center.
The sextet’s repertoire included instrumental compositions drawing on Arabic, Asian and Persian folk rhythms, at times combining jazz to create an intriguing sound.

.

MUZYKA OTWARTEJ PRZESTRZENI
†Roman Walisiak; „Tygodnik Sąsiadów Passa”, 14.03.2002

Od kilku lat muzyka etniczna jest modna wśród młodszego pokolenia. Tym niemniej w czwartek, 7 III, do NOK-u na koncert zespołu „STILO” przyszło tylko ok. 100 osób, a zmieściłoby się prawdopodobnie drugie tyle.
Zespół zagrał w składzie: szef – Wojtek Stasiak, były Vahanara (gitara akustyczna), rozchwytywana instrumentalistka Sylwia Świątkowska znana z folkowej Kapeli ze wsi Warszawa, z „Gości z Nizin” i z „Werchowyny” (skrzypce, fleciki, fidel płocka i vocal), malowniczy basista Tomek Żur, Paweł Jedliński (perkusja) oraz egzotyczni goście z Turcji: Alpago Polat (saksofon, nay, bendir, darabuka, łyżki) i Serhan Kizilpinar (instr. perkusyjne: darabuka, bendir).
STILO to zespół wykonujący (jak sami twierdzą) autorską Muzykę Otwartej Przestrzeni, czyli jazz and folk ze szczyptą orientu. Ich repertuar składa się przede wszystkim z kompozycji własnych, wzbogaconych motywami ludowymi m.in. z Turcji i krajów bałkańskich. Zespół chętnie stosuje skale spoza systemu dur-moll (arabskie, chromatyczne, całotonowe). Muzycy próbują łączyć grę z nut ze spontaniczną improwizacją. Zwraca uwagę mnogość egzotycznych instrumentów, niebanalny repertuar. STILO próbuje uciekać od stereotypów: w jednym z utworów wykonywanych na koncercie w NOK-u zastosowali ciąg dysonansowych sekund granych równolegle przez skrzypce i saksofon.
Grupa powstała w końcu lat 90. Na razie ma na swoim koncie kasetę demo p.t. „Opowieści kamieni” wydaną domowym sposobem w ub. roku.
STILO jest finalistą Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Etnicznej Folkopranie 2001 w Skierniewicach. Skrzypaczka zespołu, Sylwia Świątkowska, otrzymała tam nagrodę dla najlepszej instrumentalistki festiwalu.

.

.

STILO U ARCHITEKTÓW
Ziutek; „Gadki z Chatki”, 32/2001

Grupa Stilo wystąpiła 17 maja w stołecznym „Apetycie Architektów”. Koncert odbył się w ramach wystawy fotografii archeologicznych zorganizowanej przez akordeonistę Skąd-Inąd i Gości z Nizin, Roberta Lipki.
Jak to Stilo ma w zwyczaju, koncert rozpoczął się bez zapowiedzi, płynącą „Latarnią” i „Tańcem” – rzewne skrzypce, rytmiczne bębny i etniczna fujarka zostały połączone w wolnym, trochę afrykańskim brzmieniu, malując muzyczny obraz sawanny i zachodzącego słońca… Ale gdy skrzypce nieco rozgrzały się, klimat nabrał bardziej folk-metalowego charakteru. I znowu zmiana – rozbrzmiał rytmiczny bas, w piwnicy u Architektów zrobiło się kubańsko – rytmy „czikaczika” przeszły w rumbę. Z Turcji i Kuby zespół przeniósł zebranych w kosmos utworem „Gwiazdy” ze wstępem klasycznie jazzowym, później w lekkim funky. Po chwili przerwy zagrali trochę bałkańską „Pieśń Pierwszą”, maszerujący bas i jazzowe bębny stworzyły nastrój, który wkrótce przeszedł w bardziej subtelny, szeleszczący, wspomagany równie delikatną gitarą. Rzecz rozkręciła się w roots (bębny) i art-psychodelic-rock a la King Crimson. Przyszła pora na blues, czyli połączenie szybkiego bluesowego basu, funky’ujacej perkusji i bardzo czadowego saksofonu.
Koncert był niedługi, ale dobrze nagłośniony (świetną akustykę mają u Architektów!), pewnie dzięki temu Stilo wypadło dużo lepiej niż na poprzednich występach w OKO i Galerii Nowej.

.

.

♦ ROZMOWA DLA PORTALU INDEPENDENT.PL
25.04.2001 (w przerwie koncertu w warszawskiej Galerii Nova)

Ziutek Vlepkarz: Pierwsze pytanie, które zawsze zadaję kapelom – historia zespołu w skrócie.
Wojtek Stasiak: Idea zespołu powstała w 1997-mym roku ale przez pierwsze dwa lata to był właściwie raczej projekt muzyczny niż normalna grupa. Polegało to na tym, że spotykałem się na próbach z kongistą Grześkiem Urbaniakiem, a potem z kolei zacząłem się spotykać z Sylwią Świątkowską, która grała sobie na skrzypeczkach i w ten sposób – zawsze tylko we dwójkę – ćwiczyliśmy różne koncepcje i tak dalej… Nie wiadomo było, co z tego wyjdzie, a wyszło to, że w studio, które mieści się w Ośrodku Kultury Ochoty, nagraliśmy demo, właśnie w tym trójosobowym składzie: Sylwia, ja i Grzesiek – wydaliśmy je zresztą teraz w limitowanym nakładzie, domowym sposobem. I to demo ukończyliśmy latem 99-ego roku.
I wtedy powstało pytanie co dalej. Czy na tym demo kończymy i rozchodzimy się do domów i każdy zajmuje się swoją działalnością, czy może spróbować przekształcić to w jakiś regularny projekt muzyczny. Ja byłem za tym, żeby mieć zespół, ale to zależało od tego, czy uda mi się namówić ludzi. Sylwia się zgodziła, zgodziło się jeszcze dwóch innych ludzi – basista Tomek Żur i perkusista Maciek Miroński. I to był skład, który ruszył jesienią 99-ego roku. To był ten drugi etap, który się zaczął – prawdziwego zespołu. Jakoś w marcu 2000 roku doszedł do nas Alpago Polat – Turek mieszkający i pracujący w Polsce, grający m.in. na saksofonie, na fletach, na darabuce…
Zadebiutowaliśmy w maju 2000 w klubie „Oczko” na Grójeckiej. Ludzie nas fajnie przyjęli, dzięki czemu byłem pewien, że możemy dalej grać, że jest sens. I to się tak dalej kręci aż do dziś. W międzyczasie wymienił się nam perkusista, to znaczy na własną prośbę odszedł Maciek, a zastąpił go Paweł Jedliński. A naszym najnowszym nabytkiem jest drugi Turek, Serhan Kizilpinar, który gra na darabuce głównie. I teraz mamy już taki sześcioosobowy skład, polsko-turecki. Żadnych sukcesów jako takich nie mamy, typu wygranie czegoś, typu nagrody, typu wyróżnienia…

Uprzedzasz moje pytania… [śmiech]
To nie wiedziałem [śmiech]. Ale do tej pory nie byliśmy jeszcze przygotowani za bardzo, cały czas jesteśmy na etapie zgrywania się i poszerzania repertuaru. Zresztą, prawdę mówiąc, wydaje mi się, że nie jesteśmy zespołem konkursowym. Rozkręcamy się dopiero wtedy, kiedy mamy normalny koncert, przynajmniej te 40 minut do dyspozycji.

Wydaliście demo. A czy oprócz tego coś szykujecie, czy to demo na razie musi wystarczyć?
To demo na razie musi wystarczyć, powiedzmy przez najbliższe kilka miesięcy, przy czym to demo jest w bardzo limitowanym nakładzie, jakieś 50 sztuk, więc jeśli ktoś będzie chciał je kupić, to musi się pospieszyć. Rozprowadzamy je tylko na koncertach. Natomiast przymierzamy się do nowych nagrań. Chciałbym pod koniec tego roku nagrać materiał aktualny, w tym składzie, z rozbudowanymi aranżami i tak dalej.

No właśnie, bo to, co wy gracie, to nie da się w prostych słowach określić, że to jest na przykład folk czy jazz czy metal. Tylko to jest taka muzyka trudno definiowalna. Ale czy pokusiłbyś się o jakąś definicję?
Ponieważ nie ma właściwie sposobu na wymyślenie jednoznacznej definicji tej muzyki, więc podchwyciłem pomysł mojej koleżanki, Izy Husarzewskiej, która kiedyś powiedziała, że gdy graliśmy, to wyobrażała sobie otwartą przestrzeń. No więc postanowiłem niejako oficjalnie nazwać to Muzyką Otwartej Przestrzeni. Czyli taki miks tego, co powiedziałeś przed chwilą, z wyjątkiem może metalu. Trochę etno, trochę jazzu, trochę rocka, trochę miejscami nawet, ja bym powiedział, muzyki współczesnej, kameralnej, typu „Warszawska Jesień”. Te ostatnie motywy podrzucają nam czasem dla jaj Sylwia i Tomek, i ja staram się zespół ośmielać właśnie w tym kierunku, chociaż oni twierdzą, że to jest kakofonia, żebyśmy zajęli się czymś konkretnym, zamiast grać pod „Warszawską Jesień”. Ale ja uważam, że takie wymieszanie jest bardzo twórcze. Sam czasem coś takiego wymyślam.

Co w ogóle znaczy nazwa Stilo?
Wzięła się od latarni morskiej. Takiej, która jest niedaleko Łeby. A przy okazji, jest to, być może, także nazwa miejscowości. Właściwie to jest bardzo tajemnicza historia, trudno powiedzieć, czy jest taka miejscowość, czy jej nie ma… Gdy się zbliżasz do tej latarni morskiej, to pojawia się znak na drodze, z napisem Stilo. Ale właściwie w żadnym oficjalnym spisie nazw miejscowości czegoś takiego nigdy nie odnalazłem. Jest zaznaczana tylko na niektórych, bardzo szczegółowych mapach, ale jako przylądek, nie miejscowość. A w dodatku i tak najczęściej nazywa się wówczas inaczej, bodaj Osetnik. W każdym razie Stilo to piękne, dość dzikie miejsce nad Bałtykiem, z lasami, polem namiotowym, czyściutką, superancką plażą i wesołym latarnikiem.

Czy macie jakieś plany koncertowe bliższe, czy to jest takie granie jak dzisiaj, od czasu do czasu w klubie?
To jest tak: mamy bardzo konkretne plany, ale ponieważ zespół jest jeszcze w fazie rozkręcania się, ponieważ jeszcze wciąż stosunkowo mało ludzi o nas słyszało, więc musimy się tułać po różnych malutkich klubach, czasem po różnych dziurach, po różnych zadupiach. Chociaż są wśród tych miejsc też piękne lokale, np. ten ma swój klimat, Galeria Nowa. Ale jesteśmy wciąż w fazie dawania znać o sobie, że jesteśmy. Jak już nas ludzie poznają i będą kojarzyli nazwę Stilo, to, mam nadzieję, wtedy przerzucimy się również na jakieś większe sceny. Z drugiej strony, uważam, że granie w małych klubach to świetna lekcja dla zespołu. Jest kontakt z ludźmi, od razu widzisz, jak działa twoja muzyka. W Galerii Nowa jakiś gość na przykład przez chwilę tańczył. Docelowo myślimy jednak o salach bez „wyszynku”, spokojnych, gdzie ludzie mogą się skupić i odpłynąć razem z naszą muzyką, w wielu miejscach raczej kontemplacyjną niż do tupania nogą. Po to właśnie powstało Stilo – żeby się wyciszyć i wsłuchać w siebie. To trochę przygoda duchowa miała być. I dalej chcę trzymać ten kurs.

A powiedz mi, czy brak wokali jakichkolwiek jest zamierzony?
Generalnie był zamierzony, ponieważ jak wymyślałem sobie zespół Stilo, w 97-ym roku, to chciałem tworzyć muzykę, która nie idzie na łatwiznę. A wokal, samo umieszczenie wokalu w zespole już troszeczkę ułatwia sprawę, bo wtedy można tym wokalem pociągnąć nawet prosty pomysł, przez pierwsze cztery minuty, potem następne cztery i tak dalej – można zbudować na kilku pomysłach cały koncert. Natomiast ja chciałem, żeby to dawało pewną szansę wysiłku dla słuchacza, który może się wczuć w to, co np. gra Sylwia na skrzypcach, może swój umysł bardziej otworzyć na muzykę. Chciałem, żeby to był rodzaj eksperymentu, a jeżeli są same instrumentalne kawałki, to właśnie wydawało mi się, że to sprzyjać będzie tymże eksperymentom. Ale nie wykluczam, że kiedyś się jakiś wokal pojawi. Jeżeli będzie dobry, bo z wokalem jest problem. Wokal, oprócz tego wszystkiego, co mówiłem, musi być naprawdę dobry. Zły wokal może położyć całą kapelę. Może być świetna kapela, a jeżeli wyjdzie na froncie jakaś cienizna, to wszyscy wyjdą z sali. Więc jeżeli znajdziemy dobry wokal, który będzie pasował do tej muzyki i będzie jakąś osobowością – bo też to musi być jakaś osobowość – to być może, nie wykluczam. W ogóle zespół Stilo jest takim projektem, który może w różne strony ewoluować. To jedna z jego podstawowych zasad.

Jakie są w ogóle twoje fascynacje muzyczne? Pytam dlatego, że w Stilo słychać wpływ wielu kultur…
Mam mnóstwo fascynacji i myślę, że to samo dotyczy wszystkich muzyków zespołu, trzeba by ich wszystkich zapytać o to. Moje fascynacje… Ja mam, na przykład w Stilo konkretne fascynacje. Te fascynacje to bardzo transowa i dojrzała gra Sylwii, to Alpago, który naprawdę tak pięknie gra czasami na saksofonie, że mam łzy w oczach, to Paweł Jedliński, moim zdaniem znakomity perkusista. Kogo tam jeszcze nie wymieniłem? [śmiech] To Tomek Żur, który jest bardzo dobrym i inspirującym basistą – ja cenię sobie bardzo basistów, którzy zaczynali jako gitarzyści, bo oni inaczej myślą na tym basie i grają. Tomek jest właśnie takim muzykiem. No i doszedł Serhan, który bardzo dużo energii wkłada w swoją darabukę, co przy okazji przekłada się na całe nasze granie… Ja słucham każdej prawie muzyki, z wyjątkiem może disco polo i country, którego raczej nie trawię. Uwielbiam Jimiego Hendrixa i Steviego Vaia – dwóch absolutnych geniuszy. Dalej: Bacha, Debussy’ego i Szopena. Potem można długo wymieniać: Alim Qasimov, Żanna Biczewska, Madredeus, Led Zeppelin, muzyka Bliskiego Wschodu, Azji, te wszystkie jojki, sarangi, table, udy, sazy. Piękną płytę łączącą Wschód z rockiem i europejskim folkiem nagrali Page z Plantem – „No Quarter”. A! I uwielbiam Gardzienice.

A nie myślałeś może o promocji Stilo w internecie?
Tak, myślałem i jeśli ktoś nam zrobi fajną stronę i jeszcze za jakieś sensownie małe pieniądze to jak najbardziej jestem na to otwarty.

To dzięki za wywiad!
Dzięki! Jeszcze dodam do inspiracji moją żonę, Ewę. Właściwie to dzięki niej powstało Stilo. Ona mnie do powołania takiego zespołu ośmieliła.

.

Dodaj do:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • RSS
  • Twitter
  • Wykop
  • Print